Pod Sokołowem była. W gruncie się ugniotła
Samotrzeć z dwojgą kaczek studzienna kałuża.
Stanął więc jasny powód, by za jej podnóża
Podwórza jakieś były, trzy izby i miotła.
Weranda też — cienista, z widokiem na gumno,
Które Dürer splagiował w „Synu Marnotrawnym”.
Z chudobą guberyjną, z gankiem bladotrawnym,
Z wieprzami nad koryta filuterną trumną.
Tu się sery jadało przewiane paździerzem,
Tu na chleb się krajało renety talarne,
Tu się z pieców taczało bochny złoto-świeże,
Tu się chrupkę żegnało nożowym pacierzem.
Chłopiec czerstwiał więc chlebnie na wilegatiurze,
Młode nerwy oćwiczał wierzbinami słońca,
W tataracznej kałuży słodki pot otrząsał,
Po dymiących mrowiskach odbywał podróże.
Hełmem Rogacz Jelonek do husarii wabił,
Rusałka Pawik — jezdnych zwoływał lampasem,
Ochotka zaś piechotką borem szła i lasem,
Z dębu spadła, gnat stłukła, bo Zgarb ją oszwabił.
Jako tu się spodziewać, że z mrocznego lasu,
W którym zbrojna w pancerze buszowała fauna,
Wystrzeli niby piorun rakieta von Brauna,
Wirydarz świętojański zawrze na sto zasuw.
Gospodarz, co się w pole zagalopował z pługiem,
Ksiądz na wieży dalekiej z nietoperzem w zwadzie,
Potajemny Żydzina w młynarzowym sadzie.
Nawet strachy na wróble padały jak długie.
Strzykwą śliny pryskały znieważone grusze,
Nioskom jaja — jak w Boschu — gruchnęły spod skrzydeł,
W izbie z miotłą tańcował okulały zydel,
Wniebowbiegły pierzyny w gęsiej zawierusze.
Tam gdzie koza się pasła — teraz stała groza,
Skamieniały twarogi na oscypki trwogi,
Poszły owce w manowce, rozdroża w rozłogi,
Senniały długorzęse krowy na powrozach.
Tylko chłopiec zamarły na dudniącym gruncie
Patrzył w ścianę kurzawy, jak się wolno niesie
Po spalonej pogody dziecinnym bezkresie
I zastyga w agrestów ostrokolcym buncie.