Najpierw jako Kozetta w babcinych skarpetach
Na porcelanowym dachu
Sierocego dworku w oszmiańskim powiecie,
Dziewczynką się jawi ta przyszła kobieta
Poecie.
W dole zaś Babka:
— Cip, cip! — kokoszy się boleśnie;
Na dachu je się czereśnie.
I taką właśnie: w księdze Elfów zaczytaną,
Miękkim podbródkiem o smagłe kolano
Wspartą; Wypluwającą pestki
Na babci czepiec niebieski,
Złotego świerszcza za kominem
Wziąłem pod pierzynę.
Sześć razy nas obleciał grząski nocny motyl,
Sześć razy z pięt spadły
Dzieciństwa saboty;
Aż kiedy okiennice rozwarł świt oddźwierny,
Zielony obłok nas obudził
W błękitach lucerny.
Dmuchawiec mi oko zmącił czy balon mydlany,
Kiedym z Kozetty w kobietę oglądał gwałtowne przemiany?
Była prężna. Raptowna. Zapięta w gorsecik,
Z linijką do karcenia zbyt ospałych dzieci,
Klaszcząc w dłonie dymiące
Okruchami kredy
Kordegarda w kokardach siłaczkowej biedy.
Ani mnie wiodła do cnoty, ni na pokuszenie,
Ani jej śmiech wstydliwy, ni słona powaga,
Tylko uczniom pryszczatym znajome pragnienie.
By właśnie guwernantkę
Rozebrać do naga.