I
Ta elegia jest zwierzęciem. Tak, wiem doskonale —
Tyle właśnie wie twórca w samotności klasztornej,
W pomroce i brzasku. Jego cela świeci
Pustką;
To bardzo jasne i rozumne światło.
I wtedy — gdzieś na przestrzał — w pociemniałym kącie
Staje dusza zwierzęcia; niewidzialna jak wszystkie
Ciała astralne; lecz bardziej wzgardliwa;
Pachnie gonitwą,
Płomieniem
I rzeźnią.
Z duszą zwierzęcia obcuje się długo:
Jest to stwór niewidzialny, lecz tym bardziej płochy.
Tak można spłoszyć przeczucie, woń kwiatu lub smak
Maliny rozgniecionej wargami Dzieciństwa.
(Tak — powiedział mi Umarły — z nieuwagi i zbytku
Gubi się życie.)
Więc niech będą błogosławione uszy: wysmukłe kolebki ciszy,
Więc niech będą błogosławione plecy: rozległe plantacje nerwów.
Więc niech będą błogosławione kościoły,
Stojące tam — i tu,
W ciemnych wądołach nocy: białe i opuszczone.
One wszystkie ośmielają duszę zwierzęcia. Bo one ją węszą,
Aż — och, wstrzymaj oddech! — pojawia się pierwszy
Zarys,
Zamysł zarysu,
Przeczucie zamysłu;
Dusza zwierzęcia zaczyna jaśnieć jak papierowy lampion słońca
W głębokich wodach chmur.
Dusza zwierzęcia prosi o pocałunek — wilgotny i mięsisty —
Albo o szpadę.
Tedy weź przedmiot:
Kamień,
Rzeźbę płonącą,
Twarz kobiety lub zbira
(Z pamięcią, że każde ma inny zmysł rodzenia)
I ciśnij — bez woli mordu — w to nadmiernie czułe
Błaganie o akt.
Dusza zwierzęcia pokryje się włosem.
II
I pójdą nerwy w las. A tam — na samym skraju
Purpurowy lisowczyk bizunem omiata niebo.
I pójdą nerwy w las. A tam — w płonącym bagnie
Kobieta nagą piersią jak półksiężycem świeci.
I pójdą nerwy w las. A tam — w kaplicach korzeni
Umarli wiszą sucho jak dzwony albo stuły.
I poszły nerwy w las. Ujadającą sforą,
Którą okładaj kijem.
Zwątpieniem
Albo pięścią.
III
Bo urodzić zwierzę — to wywieść je z Rozumu;
Wykrwawić je cierpliwie, lecz bez ujarzmienia.
Niech ono samo
Nasyca się do woli,
Dbając o kształt swój własny — rosnący — nie zmyślony.
Pojrzysz: w garb urasta;
Pofolguj,
A nie wstrzymuj;
Czym bowiem jest poroże albo skrzydło gryfa?
Pojrzysz: ślepe i głuche;
Lecz czym piękniejszy kamień,
Którego twarz dokolna jest cała globem ust —
A każde z nich milczące?
Pojrzysz: ono
Na chmury się unosi,
Okrakiem bryły nieba
Jak kłęby klaczy ugniata;
Pojrzysz: ono
W srebrzyste otula się runo
Dmuchawców,
Trenów ślubnych,
Koronek rosy i sztychów;
Pofolguj,
A nie wstrzymuj.
IV
I oto zwierzę rośnie. I jest to wielkie zwierzę,
Mosiężne ma pawęże, z ołowiu ma pancerze.
Jak bardzo delikatny przeczucia jego powiew,
Tak ciężko się rozwarły dwa skrzydła nad tułowiem.
Jak lekko pomyślałem półsenną jego rzęsę,
Tak kości wapnem naszły, powieki — gęstym mięsem.
I jeślim myślał — czuły — o jasnych grzyw manowcach,
To czoło lwa spotkałem i biodra nosorożca.
A to jest moje Zwierzę. To ja jestem zwierzęciem,
Chodzimy w sobie wzajem, zwiedzamy się nawzajem;
Spoglądam w głąb zwierciadła, gdy łbem się wołu staję,
A wtedy dzwony biją na moje „Wzwierzowzięcie”.
V
Zwierzę do mnie:
Zrobiłeś mnie krzywo. Mam łapki na ukos;
Nie boleję nad tym, bo moje zatrudnienie
Nie jest ani pociągowe, ani drapieżne, ani też do wydoju;
Doprawdy, nie wiem, do czego Bóg mnie powołał za twoim łaskawym pośrednictwem;
Umiem prząść,
Pociągać wódkę
I niektórych do odpowiedzialności,
Ale ich ilość jest żenująco znikoma.
Powiedzmy:
Będę pędzić bimber,
Ale cóż to za bohaterstwo!
Gdybym zaczęło kupczyć gorczycą,
Posadziliby mnie za handel szelkami.
Życie nie jest takie liryczne,
Jak to się znowu tobie (z drobnymi wyjątkami) wydaje.
Gdybym umiało
Moimi zamszowymi wargami
Otulić coś bardzo biednego — wiesz, to coś, co stoi zupełnie na uboczu —
Byłoby to wielkie.
Zrobiłeś mnie krzywo. Jestem zaledwie nosorożcem.
Ja do zwierzęcia:
A przecież bywa, że idziemy sobie
Przez złote niebo — w czyżyków zamieci;
A tam,
Znad lasu
Schodzi nam naprzeciw
Ziąbu wysoki i ożywczy promień.
Jest ziąb bociani. Ten od gniazd się bierze.
Jest ziąb podziemny. Ten we studniach dudni.
Przez niebo łatwiej, przez ziemię iść trudniej —
Przez ziemię węziej, przez niebo iść szerzej.
Tańczymy z ziąbem. Bierzemy na piersi
Poblask srebrzysty i delikatny.
Spadamy w tańcu — i chociaż nie pierwsi,
Czyżby ostatni?
Nie, przedostatni.
VI
Ta elegia była zwierzęciem. Teraz jest żałobą —
Twarze zmarłych zwierząt odchodzą tak lekko
Jak ich oddechy — obłoki ulatujących nieśmiertelnych dusz —
Przez nikogo nie zapamiętane.
Tego naucz się każdy, kto dotykasz próżni,
Aby w niej przeczuć nęcący swąd zwierzęcia:
Powołane z trudem,
Rozpyla się w kurz.
Ktoś posadzi drzewko,
Ktoś kaktus podleje o imieniu psa,
Ktoś budzi się w nocy
I z krzykiem wzywa zabitego przez siebie zająca.
(Tu należy zaprzęgnąć całą wyobraźnię: zgon krowy,
Tak, widziałem zgon wołu — rzeźnik miał rękawiczki z białej
Przezroczystej gumy. Jego pomocnik wymalował sobie nad lewym kolanem
Oblicze Chrystusa. Ale kiedy go zagadnąłem
O sposób zabicia nosorożca, spoważniał.
— Widzi pan — powiedział —
My to mamy na uwadze. Sprostamy, kiedy nadejdzie potrzeba.
Na razie to jeszcze nie zachodzi.
Wszystko odbywało się w przeraźliwie przezroczystym słońcu.)
Mój Boże,
Jak leniwie strzelamy
Do wałęsających się na podlasiu elegii —
Więc niech będą błogosławione uszy: wysmukłe kolebki ciszy.
Więc niech będą błogosławione plecy: rozległe plantacje nerwów.
Więc niech będą błogosławione kościoły,
Stojące tam — i tu,
W ciemnych wądołach nocy: białe i opuszczone.