Swietłow żądał mnie widzieć Był już bardzo blady
Zwłaszcza w lewej nodze i szpitalnym łóżku
Które tu
Pod tropikiem
Było wyspą soli
Palmy chodziły za oknem jak wachta z Hamleta
Tyle że odziana
W napierśniki kurzu
Swietłow słyszał tę wachtę Pokazywał palcem
Prosto na żar wirujący w otworze okiennym
I śmiał się cicho
Chociaż nadal silnie
„To jest Stanisławie gong przed Epilogiem
A ty — niecierpliwy — już opuszczasz teatr
Trzaskasz klapą
Potrącasz
Biletera w przejściu
A za chwilę zbiegniesz po schodach w popłochu”
Zmęczył się Swietłow I stał przy nim Murzyn
O potężnych zębach
I z cytryną w ręku —
I łuskał cytrynę
I powiedział „Chwatit
No chwatit Swietłow
No dalsze nie budiet”
Szedłem z tego piętra obsypany potem
Jak ulewą deszczu który właśnie wzbierał
W trzewiach horyzontu
I w świeceniu statku
Białym jak hostia
No dalsze nie budiet