Mówię Przyjaciołom:
Sen był bliski brzasku
Turkotało mleko
Wąwóz mgłą się zasnuł
A ja — w nocnych płótnach — w dzwonkach krów oborskich
Stanąłem
Czołem
Na środku Paryża
Miasto to — nie widziane na jawie — było jak Asyria
Pełne wież słoniowych i piaskowców szorstkich
Więc jak klęknąłem
Tak i biłem czołem
Podniosłem oczy: tu idzie Falkowski
Świetny
Świetlisty
W skórze podbijanej
Czarnym barankiem — i z Dijora metką
Zrywam się
Wołam
On się skłonił lekko
I znikł w marmurach bezgranicznej ściany
To ja nura za nim
Wiosłuję w syropie
Ziarnistych żup skalnych
W lodowych grot dzwonkach
I nie ma Paryża Jest poranna łąka
A na niej Falkowski — jako nagie chłopię
Przy ustach trzyma skrzydełko motyla
Gra na nim wąsko jak na białym listku
Z pobliskich lasków
Szczupłe pyszczki listków
Natura wychyla
A on już inny. Już mu skroń zbielała
Śpiewa że dusza
Z ciała wyleciała —
Na zielonej łące
Na zielonej łące
Stała
I znowu Paryż I w tej fajnej kurtce
Falkowski wchodzi na deski Olimpii:
W kaskadzie świateł
W gestów zawierusze
Zapowiada początek
Poetyckich Zaduszek
Ja do Przyjaciół:
Oni poglądają
Po swych napiętych postarzałych twarzach —
Ledwo się zapowiedzieli
Jerzy zapowiada