Ty mi się nie dziw, że ja się wciąż pytam,
I rzucam: „czemu?” w przestrzenie błękitu..
Wszak odpowiedzi nikt mi nie dał jeszcze.
Idę — i słucham — i w próżni tej chwytam
Jakieś przebłyski dalekiego świtu,
I jakieś hasła, jakieś wróżby wieszcze...
Lecz to są tylko echa — i westchnienia,
I starcia myśli nagłe błyskawice,
Okrzyki zgrozy błądzących wśród cienia,
Łkania — i skargi — i bluźnierstw wybuchy
Na bezlitosną życia tajemnicę,
Od której konają duchy...
Ty mi się nie dziw! któż z nas, co dziś żyją,
Może zasypiać spokojny i cichy,
Jak te powoju dziennego kielichy,
Które łez rosy nie piją?
I tak się zwinąć, jak one, przed cieniem,
I nigdy, nigdy nie przebić spojrzeniem
Tej tajemniczej, gwiaździstej zasłony,
Która drży w ręku Boga od serc bicia,
Z jakiem się do niej zbliżają miliony
Namiętnych duchów, co idą przebojem,
Za żądzy swej niepokojem
I nie chcą — bez walki życia!
Ty mi się nie dziw! — ja jestem dziecięciem
Wieku, co wyrzekł, że gdyby mu dano
Prawdę, jak gwiazdę jaśniejącą cudem,
Ot tak, gotową, zdjętą prosto z nieba,
Prawdę, krwią jego serca nieoblaną,
I niezdobytą potem, ani łzami;
Onby ją rzucił... bo jemu potrzeba
Iść — i zdobywać, i łamać się z trudem,
Zdumiewać światy śmiałem przedsięwzięciem,
Cofać się — padać — powstawać nanowo,
Drogi swe znaczyć krwawemi śladami,
Konać z tęsknoty czekając na słowo,
Które ma niegdyś z ust całej ludzkości
Dać nazwę świtom przyszłości.
Ty mi się nie dziw! — ja idę w pomroce
Zwątpień, któremi trują się dziś duchy...
Zdala gdzieś — nikły promyczek migoce,
Lecz wokoło mnie lecą huragany
Tchnień niespokojnych, które w samo słońce
Ciskają strzały swoje pałające,
Zdając się wołać: „zdmuchnę — potem stworzę”.
Ach! od tchnień takich, światełko to boże
Drży — i przygasa, jak płomyk, wydany
Bez żadnych osłon na wiatru podmuchy...
I trzeba wiele wytrwania i siły,
Żeby je w piersiach jak w lampie z kryształu,
Zamknąć — i iść tak w łunach ideału,
Aż do nieznanej mogiły.
Ty mi się nie dziw! ja stoję na ziemi,
Po której idą tłumami smutnemi
Ludzie, których ja braćmi memi zowię...
Stoję — i patrzę — i płaczę nad niemi,
I gdybym była Bogiem, to każdemu
Dałabym spokój, i światło, i zdrowie.
I myśląc o tej wieczystej wszechmocy,
Którą mi wiara wskazuje w błękicie,
I o tej nędzy, i o łzach tajemnych,
O tych stęsknionych — i smutnych — i sennych,
Dla których śmiercią jest życie;
Gubię się w pełnej przerażenia nocy,
I pytani namiętnie: czemu?
Ty mi się nie dziw! Co dziś nie zachwiane?
Co wiecznie pewne? niezłomne, prawdziwe?
Ach! gdybyś wiedział, jak drży serce żywe,
Gdy je w dwie strony targają zwątpienia!
I gdybyś wiedział, jaką krwawą ranę
W piersiach swych mają ci bladzi badacze,
Którzy się w nędzy własnego istnienia
Grzebią, jak w ziemi napół ślepe krety!
Ach! gdybyś wiedział, jak serce im płacze,
Gdy idą, jako złowróżbne komety,
Przez lud, nad którym świecą, przeklinane,
Zawsze samotni — i zawsze tułacze,
Odarci z uciech, a nieraz i — z części!...
I gdybyś wiedział, ile jest boleści,
I ile żądeł — i jadu gorzkiego,
Ile poczucia nędzy i niemocy,
W tem jednem słowie: „dla czego?”
Gdy się je rzuca wśród bezsennej nocy
W niebo, co w gwiazd swych srebrzystej poświacie
Stoi nad ziemią, w cichym majestacie,
Jak badań otwarta droga;
Tobyś mógł płakać nad dolą człowieka,
Który z śmiertelną trwogą i goryczą
Słowo to straszne wyrzeka,
I, w nieskończoność patrząc tajemniczą,
O losy ziemi śmie pytać się — Boga!