Już miesiąc wzeszedł, psy się uśpiły
i coś tam klaszcze za borem...
- Pewnie mnie czeka mój Filon miły
pod umówionym jaworem.
Te słowa rzekła smętna pasterka,
wiosnę poczuwszy i ruję:
bieży i patrzy w srebro lusterka,
liczko rumiane pudruje.
Otóż i jawor, jawor zielony
miesiąc przez listki przepuszcza,
a wtem się tkliwe ozwały strony:
to Filon wychodzi z kuszcza;
strzepnął z pluderków suche paprocie,
na Laurę spojrzał kochaną.
A na to Laura: - Filonie, do cię
miłość żywię obłąkaną.
- Ja też, ja też - rzekł Filon. I onych
spoiło miłosne przęsło.
Szumiał i szumiał jawor zielony -
nagle się drzewo zatrzęsło:
matka to była na drzewa szczycie,
córkę inwigilowała;
i w takiej chwili z krzykiem: "O dziecię!"
rzuca się między dwa ciała:
- O ty nieszczęsna, mówiłaś wonczas:
"Idę do kina grzecznie".
Tu z patałachem szukasz miesiąca
i grzesznie, i niebezpiecznie.
Co mówiąc, córkę; bierze do ręki,
gaikiem do domu idą.
A tkliwy Filon wszczętej piosenki
musiał dokończyć z Dorydą.