Pewnego razu, stąd coś niedaleko,
Stado żurawi, zmęczone długą
Wśród chmur żeglugą,
Przysiadło sobie nad rzeką.
Wnet wszystkie kawki i wrony,
Sroki, gawrony,
Dudki, wróble i czyżyki,
Gęsi, indyki,
Kapłony, sikory, trznadle
Zbiegły się ogromną zgrają
I jęły wrzeszczeć zajadle:
»A włóczęgi, świszczypały,
Do roboty nic nie mają,
Tylko latać przez dzień cały!
Miejsca nigdzie nie zagrzeją,
Raz tu, jutro znów za morzem —
Włóczą się, gdzie ich nie sieją,
Gdy my spokojnie siedzieć w miejscu możem...
Im się chce latać po niebie,
Gdy każdy ptak porządny,
Normalny i rozsądny,
W spokoja ducha po śmietnikach grzebie.
Dlaczego nam: kapłonom,
Gawronom, wronom,
Dudkom, kurom i czyżykom,
Gęsiom, srokom i indykom,
Nie zachciewa się chmur, ani słońca,
Ani pustyni bez końca,
Ani żadnych mórz bezdennych,
Ani żadnych ziem promiennych?
Wstyd ptakom, myślącym seryo,
Przynosi ta żurawia wędrowna hałastra,
Ze swoją podobłoczną pustą faneberyą
I swą bezprocentową dewizą: ad astra!
Jakby tu, nizko, przy ziemi,
Nie mogły siedzieć z ptakami innemi,
I jakby nie dla wszystkich ptaków na tym świecie
Były zarówno śmietniki i śmiecie!
Wtem podniosły się z szumem żurawie pod chmury
I rozkrzyczanej czeredzie szanownej
Posłały respons wymowny —
Wprost na łby z góry.