Po prawéj stronie,
W złotéj chmur koronie,
Na czole z promieni wiankiem,
Słońce mnie żegnało,
I obiecywało,
Wrócić z porankiem.
Po lewéj stronie, księżyc żółto blady,
Roztrącał chmur gromady,
Nasunął obłok na oczy
Z góry się nakrył obłokiem,
I z pod niego żółtém okiem,
W zachodniéj błyskał pomroczy.
I patrzał gniewny, jak przy słońca zgonie,
Blask jego pożyczany, w blasku ojca tonie.
Niebo wieczorne nademną,
Skryte w białe obsłony,
Złocone z jednéj strony,
A z drugiéj w szatę uwinione ciemną,
Daléj na niebios czele,
Błyszczy gwiazd wiele — wiele,
Mży, mruga, spada, leci,
Niknie, rodzi się, ginie,
Znów chwilkę świeci,
Potém w nieba równinie,
Rozpływa się i ginie.
Żeby znów błysnąć za chwilę,
Rzekłbyś ujrzawszy gwiazd tyle,
Że niebo na tę noc całą,
W złotą się siatkę ubrało.
Przedemną gwiazd jeszcze nie ma,
Śpią na błękitnéj pościeli.
Lecz ich ludzkiemi oczyma,
Żaden człowiek nie ustrzeli.
Tylko jedna błyszczy jasno,
Słońca się blasku nie boi,
Jéj wdzięki przy nim nie gasną,
Wbiegła dumna, patrzy, stoi.
Słońce się dziwi zuchwałéj,
Księżyc się dziwi, zazdrości,
I siostry patrząc szeptały,
Nie wiem z gniewu, czy z radości!
Podemną!! ziemia czarnieje,
Smutne ludzi więzienie,
Na niéj rosną nadzieje,
Na niéj wschodzi westchnienie,
Po niéj łzy i krew płyną,
Nie słychany żal leci,
I radość niedzielona,
A ona
Wszystkich ciśnie do łona,
Żal i radość jéj dzieci,
Człowiek równo i zwierzę,
Wszystkich karmi na łonie,
Wszystkim staje w obronie.
Wszystkich potém po zgonie,
Wszystkich — z sobą zabierze.
I my nieraz z téj ziemi,
Chcemy wzlecieć do nieba,
Z gwiazdami błyszczącemi.
Niestety! zostać trzeba,
Noga wrosła na wieki,
I serce wrosło do niéj,
A łzawemi powieki,
Człek leci w kraj daleki,
I za niebem goni!
O Boże! tuż to skończym tu zaczęte życie?
Nic że daléj? nic więcéj? robak po pogrzebie?
Niepamięć i zgnilizna i wieczne ukrycie!
Boże! czyi i po śmierci nie będziemy w niebie?