I.
Bądź pozdrowiona, bądź błogosławiona,
Święta boleści, co mi serce krwawisz,
Z krzyżem Chrystusa cisnę cię do łona,
Ty mnie podźwigniesz, ty ubłogosławisz...
Zdrętwiały żyłem — słońce zapadało krwawo,
Na zachód spoglądając z pragnieniem, obawą,
Tęskniłem za młodością, czując żem nie przeżył
Siły, którą mi Pan Bóg na żywot wymierzył;
Gdy boleść ocuciła z uśpienia długiego,
I krwią na nowo wlaną wzdęte żyły biegą.
Odrodzony nią dyszę — z letargu powstałem,
Otom znów młody, silny, otom znowu żywy,
Piersią oddycham całą, sercem cierpię całem,
Wskrzeszony od umarłych bólem — i szczęśliwy.
Bądź pozdrowiona korono cierniowa,
Opasz mi skronie, wpij się w czoło moje,
Opleć mi myśli, niech płyną krwi zdroje, —
Chrztem jéj, skalana obmyje się głowa.
Bądź pozdrowiony krzyżu, co łamiesz ramiona,
Rózgo, która mnie chłoszczesz, bądź błogosławiona,
Jęk bolu niech ust nigdy nie przejdzie wybladłych,
Niechaj z hymnem zwycięztwa wstanę od upadłych,
I od krzyża Chrystusa zanucę w pokorze:
Wielki Bóg! niezbadane są wyroki Boże!
Bądź pozdrowiony gwoździu, co mi ranisz ciało,
By zranione ożyło i z martwych powstało;
Bądź pozdrowiona włócznio, co przebijasz serce,
Urągania, obelgi i śmiechy szydercze!
Bądź pozdrowiony octem i żółcią przejęty
Na pragnienie żywota dany mi napoju,
Kielichu méj goryczy promienny i święty,
Zdroju moich boleści, szczęścia mego zdroju!
Witam cię czarna godzin samotnych tęsknoto,
Niezgaszone pragnienie, głodzie nienasyty,
Szpony które mię szarpią, brzemiona, co gniotą,
Szato błotem skalana, którąm jest okryty!
Bądź pozdrowiona śmierci, matko litościwa!
Słabość blednie przed tobą, męztwo cię przyzywa:
Witam cię dniu swobody, pielgrzymki méj celu,
Gdzie sakwy, kij złamany i po latach wielu,
Po próbach wielu, serce złożę żółcią zlane
I u drzwi Bożych z krwawym snopem moim stanę.
Bądź pozdrowiona święta cierpienia godzino,
Bolu, coś życiem nowém i tych łez przyczyną,
I Ty, coś mi go zesłał niezbadany Boże,
I wy, których szyderstwo urągać mi może,
Wy, co mi litość dacie, wy co niepojmiecie,
Błogosławię to brzemię, co mi serce gniecie.
Bądź pozdrowiona, bądź błogosławiona,
Święta boleści, co mi serce krwawisz,
Z krzyżem Chrystusa cisnę cię do łona.
Tyś mię dźwignęła, ty ubłogosławisz!
II.
Boleści, witam ciebie zstępująca z nieba,
Matko czynu, surowa dla ludów mistrzyni,
Posłanko Boża — dłoń twa z powszedniego chleba
Pokarm duszny wyciska, chléb niebieski czyni,
Sercom wielkim tyś matką, — mléka twego trzeba,
By wyrósł nim pojony wielki mąż wśród gminu,
Wieszcz do chwały, bohater do wieńców wawrzynu.
Idziesz królową — siedém koron na twéj skroni,
W jednéj rózgę a palmę w drugiéj niosąc dłoni,
Na tobie szaty z ognia, czerni i purpury,
Za tobą idzie orszak służebnic ponury;
Z pod nóg, kędy się stopy dotkniesz kamiennemi,
Strumień krwi i łez strumień wytryska na ziemi,
Wichry cię poprzedzają, śmierć dogania blada,
Nad głową chmury sępów, kruków czarnych stada,
A gdzie płaszcz twój przesunie po kwiecistym łanie,
Smętarz, pustkowie tylko, jęk i narzekanie.
Z tobą wojsko sług twoich, tłumy nieprzebrane,
Obelgi i potwarze z sakwy kłamstw pełnémi,
Smutek czarny, trud czoło potem niesie zlane,
Rozpacz się i zwątpienie tarzają po ziemi,
Ucisk, co sznury dźwiga na ramionach twarde,
Pośmiewisko za rękę wiodące pogardę.
Jak przed burzą ucieka zlękła ptaków rzesza,
Wszystko przed tobą pierzcha, rozbija się, mięsza,
Chór jęków cię poprzedza, hymn żałoby goni,
Nic przed tobą nie skryje i nikt niezasłoni,
Nie rozbroi pokora, pycha nie zwycięży
Od Boga danéj siły i Bozkich oręży.
Tłumy pierzchają trwożne, lecz zapaśnik stoi,
Pierś nastawił bezbronną choć ją płomień pali,
Co męczeństwo rozedrze, to wytrwanie goi,
Bo ciało ma żelazne i duszę ze stali;
Wzniósł czoło, które potem krwawym się oblało,
Upadł — męztwa starczyło, lecz już mąk nie stało.
Taką światy nawiedza w zesłania godzinie,
Taką w spokoju nagle na człowieka spada,
Wśród ciszy nocnéj ojca porywa rodzinie,
Dotknie, i w stypę gwarna zmienia się biesiada.
A nikt nie wié, gdy przyjdzie, nie wié, kiedy minie.
Jak Damoklesa oręż zwieszona nad głową,
Truje wiosny poranek, spoczynek starości,
Błogo sercom — nim szatę przywdziały godową,
Już zimny całun okrył garstkę białych kości,
I wieniec róż przekwitnął w koronę cierniową.
W powietrzu nią oddychasz, nią cię poją wody,
Rośniesz w niéj, radość każda z jéj kroplą się mięsza,
Obok ciebie zasiada na żywota gody,
W ślad cię goniąc, do grobu za tobą pośpiesza,
Nie ma dla niéj spoczynku, przeciw niéj zagrody.
Biada temu, kto w szczęściu usypia spokojny,
Kto zaufał swéj gwieździe i nie czuwa z trwogą:
Puhar wesela wyschły, kielich cierpień hojny,
Długie są dni pokuty, a krótko gdy błogo;
Szermierzu na strażnicy trwaj w odwagę zbrojny.
III.
W każdém ziarnku jest życia i śmierci nasienie,
Wszystko co żywi, morzy — co żyje, umiera,
Obok pieśni wesela jest smutku westchnienie,
A boleści tak wielkie! radość tak nieszczera!
Płacząc człowiek świat wita, z jękiem w ustach kona,
I we łzach go przechodzi, karmiąc się strapieniem,
Łzami trumna oblana, kolebka zmoczona,
Rodzimy się z boleści i śmierci znamieniem.
I to, co boleść słodzi, to rozkosz zatruwa,
Tam znikomość pociesza, tu krótkość przeraża;
Ale boleść powraca, choć ją Bóg usuwa,
A rozkosz utracona już się nie powtarza.
Patrzaj, gdy w blaskach słońca lilija rozkwita,
Już w kielichu jéj na dnie leży śmierć ukryta;
Patrzaj, gdy się uczucie rodzi w sercu jasne,
Już mu zgon jego przyszły wieszczą siły własne.
Jedno tylko trwa, żyje — to królowa świata —
Boleść co łzą pijana, wieńce cierniów splata,
Na gruzach i pustkowiu w czarnéj szacie siadła
I urąga się ludziom jéj czaszka wybladła.
Posłuchaj wielkiéj pieśni, którą cisza śpiewa,
Są w niéj jęki żałoby, nie ma nut wesela,
Boleścią fale mruczą, bólem szumią drzewa,
Wszystko ją w nas pomnaża, nic jéj nie podziela.
Czego dusza pragnęła, krwawym dla niéj mieczem,
Gdy szaty zwycięstw pragniem, żałobę obleczem,
A kiedy serce z sercem uścisk bratni spaja,
Co je miało połączyć, na wieki rozdwaja.
Rozzieleniała wiosna, młodość się uśmiécha,
Ale burza na niebie, w sercu żałość cicha,
Rosną, czernieją, idą, namiętność i grady,
Przeszły, — i gdzież są wiosny, gdzie młodości ślady?
Życie, urągowisko — serce, przepaść czarna!
Szczęście czczy sen młodości i ułuda marna...
Czego pragniesz, to śmierci przynosi godzina,
Co odpychasz, ogarnia i pierś ci opina.
Idziemy tak pielgrzymi aż do wrót zapartych
Drogą bojów braterskich, drogą walk zażartych,
Drogą łez krwawych i krwi, co we łzy się zmienia,
Spiewając wszyscy wielki hymn cierpienia.
IV.
Tęsknico! witam ciebie, boleści nieznana,
Ukryta a potężna... wpijasz się do łona
I ssiesz je niewidomie; krwią nie płynie rana,
Ale trwa nieugojona.
Tęsknico, towarzyszko dni i nocy czarnych,
Łańcuchu, co mnie ciśniesz żelazną okową,
Matko rozpaczy niemych i widzeń poczwarnych,
Witam cię, witam na nowo!
Chodzę z tobą, choć usta w ciepły uśmiech stroję,
Na modlitwie i we śnie — w spoczynku i trudzie,
Ścisnęłaś piersi moje, gnieciesz duszę moją,
Ja czuję’ć — nie widzą ludzie.
Znam cię stara piastunko lat moich dziecinnych,
I obrazy, któremi łudziłaś mnie w życiu;
Dla zbrodniarzy łaskawa, sroga dla niewinnych,
Czujęć w każdém serca biciu.
Niebo, ziemia, ludzie ci za narzędzia służą,
Z tobą wieczny wygnaniec dręczy się i płacze,
A gdy oczy strudzone snem ciężkim się zmrużą,
Zsyłasz marzenia tułacze.
Tęsknić, to zsychać zwolna jako kwiat bez wody,
Tęsknić, to nie módz wyrzec o litości słowo,
Nie mieć pokarmu w głodzie, w pragnieniu ochłody,
I w bolu stać się niemową.
Tęsknić, być duszą w dali, a skute mieć ciało,
I więźniem gnić na czarnym boleści barłogu,
Umierać pragnąc życia, mrzéć, gdy się żyć chciało,
I nie módz modlić się Bogu.
V.
I boleść jest roskoszą, i roskosz boleścią,
W każdéj kropli słodyczy piołun się ukrywa,
I każdego cierpienia szczęście jakieś treścią
Jedno się z drugiém splata, jedno w drugie wlewa.
Gdy oczy od łez zaschłe płakać już nie mogą,
Serce biciem znużone zatrzyma się w łonie,
Czuję i boleść straszną i tę roskosz błogą,
W któréj życie się całe roztapia i tonie.
Gdzie boleść się poczyna? gdzie się roskosz kończy?
Gdzie granice uczucia? gdzie dwóch światów krańce?
Dwa bieguny przeciwne, co spaja i łączy?
Czyśmy piekieł poddani? czy niebios wygnańce?
Cierpię alem szczęśliwy, — gdyby mi odjęto
Boleść błogosławioną i tę roskosz świętą,
Wolałbym śmierć nad życia zastygłą ruinę,
Bolem mrę, odradzam się i żywię i ginę...
Czuję żądło boleści jak z piersi dobywa
I męztwo męczennika i poryw do Boga.
Dusza we łzach skąpana młodnieje szczęśliwa,
Nie wiem, czy roskosz bardziej, czy mi boleść droga!
Życie — tajemnic węzeł, który śmierć rozcina,
Pół chwilki wśród wieczności, a długie bez końca,
Z jednéj strony kolebka, z drugiéj rozwalina,
W środku trawka Hioba i promyczek słońca.
O boleści! tyś święta, w tobie Boża ręka
Złożyła ziarno dobra, które łza odżywia,
Każdy uścisk twój płodny, zbawczą twoja męka,
Ona krzepi, zolbrzymia, wznosi, uszczęśliwia.
Tobą oko się pali i czoło goreje,
Piersi dyszą silniejsze, ręka się uzbraja,
Usta zapałem zieją, dusza promienieje
I proch upadły mocą twoją się podwaja.
Tyś natchnieniem proroków, męczenników siłą,
Poetów ogniem świętym i jasnością wieszcza,
W tobie Bóg wszystkie cnoty nadziemskie umieszcza,
By co wielkie dostępném tylko wielkim było.
Przez cię droga do niebios widzeń i zachwytu,
Do roskoszy niebiańskich, do uniesień świętych,
Ty na skrzydłach do Boga podnosisz błękitu
I łamiąc słabych tylko, dźwigasz nieugiętych.
VI.
DUSZA.
Panie! pragnę, usycham, upadam zemdlona,
Pasterzu, weź owieczkę na twoje ramiona,
Skaliste drogi zraniły mi ciało,
Krwią broczę ścieszki, tchu w piersi nie stało.
Spójrz Panie na oblicze gorzką łzą ociekłe,
Na wysuszone wargi, na oczy zapiekłe,
Na rany, które życia mego resztą płyną,
Ojcze! ojcze! nad słabą zlituj się dzieciną.
Padałam, i nikt zbawczéj nie podał mi ręki;
Wołałam, świat obelgą wtórował na jęki,
Wszyscy mnie odstąpili na pustym obłogu,
Odwrócona od ludzi zwracam się ku Bogu.
Czyż opuścisz mnie Panie? niech kropla twéj łaski
Ożywi rozpragnioną, zwilży zeschłe wargi,
Niech głos twój stłumi moich nieprzyjaciół wrzaski,
Słyszysz jęk mój, o Panie — nie słyszałeś skargi!
Rękę, która popchnęła, całuję w pokorze,
Przebaczyłam im wszystkim — w tobie ufam Boże.
Panie! kielich goryczy wypiliśmy do dna,
Tyś litościw, twéj łaski błaga rzesza głodna;
Ciężkie są grzechy nasze, lecz nad nie możniejsza,
Ta krew Odkupiciela, co winy umniejsza.
I łza skruchy i długa pokuta twych dzieci,
Którym za grzechy dawno twa łaska nie świeci.
We łzach, we prochu, we krwi i żałobie,
Serca wyschłe od bolu przynosimy Tobie.
Spójrz na nie, ożyw łaski i nadziei rosą,
Niech się ręce opadłe ku Tobie podniosą,
Niech pierś westchnie, rozbita okrzykiem dziękczynnym,
Przebacz nam obłąkanym, daruj grzechy winnym.
Bo wielkie winy nasze, i ciężą kamieniem
Nad dziećmi niewdzięcznemi, wyklętém plemieniem,
Lecz Tyś nas dał, o Panie! na pośmiech u świata,
Podnóżem nieprzyjaciół, igrzyskiem dla kata,
I rzucił w proch, i w miazgę starł prawicą swoją,
I grzech nasz znikł — a kary tylko w oczach stoją...
Myśmy we łzach o Tobie nie zabyli Panie,
Modlimy się konając i cierpim karanie,
Patrzym ku Tobie. Darmo dobę goni doba
Azalić się nad nami zlitować spodoba?
Każde słońce wschodzące witamy nadzieją,
I każdą nocą siły uchodzące mdleją,
W każdym wietrze twojego oczekujem posła,
Każdéj chmury pytamy co dla nas przyniosła,
I z burzy wyglądamy, żebyś się, o Panie!
W piorunach, w ogniu zjawił na nasze wołanie.
Rękę, która nas smaga, całujem w pokorze,
Przebaczyliśmy wszystkim — nie opuść nas Boże!!
ANIOŁ.
Oto ci wianek przynoszę
Z ciernia i lilij spleciony,
I boleści i roskosze
I kielich, w którym spragniony
Usta octem zwilż rzeźwiącym,
Bo niewybiła godzina
Zlitowania bolejącym,
Wielki ból, lecz większa wina.
Milcz, chociaż żałość uciska,
Ja skronie przytulę twoje,
Ogłuchniesz w pośród pośmiewiska,
Pierś ci mém skrzydłem uzbroję.
Jeszcześ nie wyczerpał do dna
Zgotowanego napoju,
Jeszcześ nie dokonał boju,
Nie weszła gwiazda pogodna
Rycerzu — daję ci znamię,
Dajęć godła Chrystusowe,
Krzyż na ubolałe ramię,
Cierń na ubolałą głowę,
Przebite dłonie i nogi,
Bok włócznią zimną przeszyty,
A w sercu dajęć ból błogi!
Cierp, lecz do krzyża przybity
Zdrętwiejesz na twe męczarnie,
Słodka cię roskosz ogarnie
I zanucisz z aniołami:
Chwała Panu nad panami!
DUSZA.
Czuję boleści roskosz.... i żółci słodycze,
Dreszcze po ranach moich przeszły tajemnicze,
I widma mi niebieskie przed oczyma wstały,
I pieśń urągowiska zmienia się w hymn chwały!
ANIOŁ.
Dziecię biedne i zbolałe,
Oczy w górę podnieś drżące,
Gdzie zastępy nucą chwałę,
Na przedwieczne patrząc słońce.
Śpiewaj z niemi, módl się z niemi,
Może pyłek z ich obłoku
Ściągniesz modlitwy swojemi
I zaświeci twemu oku,
Czegoś niewidział na ziemi.
DUSZA.
Matko boleści siedmią mieczami przeszyta,
Z synem — cierniem wieńczona i na krzyż przybita,
Co w siedmiu gwiazd koronie u Bożéj stolicy
Jaśniejesz w białych szatach matki i dziewicy;
Która anioły skrzydły objęły jasnemi
I trzymają ze wzrokiem spuszczonym ku ziemi,
W promienistym obłoku nad cierpień padołem
Królowo nasza, bijęć ukorzoném czołem,
I modlę się do twego serca co bolało,
Dziewicą, żoną, matką, przez duszę i ciało;
Wygnanko coś żegnała Nazareth ze łzami,
Matko, któréj syn z łona uciekł na męczarnie
Niech nas płaszcz miłosierdzia twojego ogarnie,
Matko! o módl się za nami!
Matko! boleści siedmią mieczami przebita,
Zbawienia ludów matko, dziewico przeczysta,
Upokorzeniem syna i hańbą okryta,
Któréj łza ziemię naszą obmyła srebrzysta,
Któréj pot krwawy oblał pielgrzymkę żywota,
Któréj okrzyk rozpaczy słyszała Golgota,
Coś zmarłe, nieśmiertelne piastowała zwłoki,
Nim syn Boży jaśniejąc uniósł się w obłoki,
O! matko męczenników, męczennico święta,
Boleścią uświęcona, cierpieniem przejęta,
Spójrzyj na dzieci twoje, na tę ziemię biédną,
Spójrzyj na boleść naszą i wznieś wzrok do syna,
Niech i dla nas wybije spoczynku godzina,
Ty grzechy ludów możesz zmazać łzą twą jedną,
Ty go przebłagasz prośbami,
O matko! módl się za nami!
Mistrze boleści — święci męczennicy ducha,
Bracia we łzach którzyście przebyli to życie
I znacie blizny ciężkie naszego łańcucha,
Bój przetrwali zwycięzko i ucisk nasz wiécie
Niechaj dłoń wasza czoło znużone przytuli,
Niech duch zstąpi od niebios na pole cierpienia.
Co my dzisiaj czujemy i wyście to czuli,
Nas to oślepia co was rozpromienia....
Ręce ku wam wyciągam bezsilne i drżące,
Oczy podnoszę łzawe, usta błagające.
Ratunku żebrzę w pokorze,
Kropli wody, złomku chleba,
I co zasilić nas może
Głosu z niebios, ducha z nieba.
Wy coście milcząc przeszli tę drogę skalistą,
W łonie ból, na powiekach unosząc łzę czystą,
Coście jękiem daremnym ust nie pokalali,
Dajcie na pierś rozbitą zbroje z waszéj stali.
Opuszczeni, wzgardzeni, zdradzeni, popchnięci
Od swych dzieci zaparci, przez braci wyklęci,
Coście z łoża Hioba modlili się Bogu
Żebrząc politowania u ojców swych progu,
I ubóstwo na sercu i nędzę miłości
Znosili bez szemrania, dźwigali bez złości,
I wszystkim przebaczyli niewiarę i zdrady
Dajcie siłę wytrwania, prowadźcie w swe ślady.
Wy co z czołem skrwawioném błogosławiąc katom,
Wśród wymyślnych katuszy konając powoli,
Ku lepszym oczy wasze podnosili światom,
Co wiécie jako bratniéj ręki pocisk boli,
Wspomóżcie ze skarbnicy zasług swych kropelką,
Jedną łzą miłosierdzia jak ocean wielką.
Mężni rycerze prawdy, co z kijem pielgrzyma
Szliście duchem wiedzeni w bezdrożne pustynie,
Męczeństwa spragnionémi szukając oczyma,
Siejąc zbawienia słowo niewdzięcznéj krainie,
Padając pod kamieniem rozjuszonéj dziczy;
Niechaj duch wasz mojemu odwagi użyczy.
Imion waszych nie pomnę — któż zna te imiona?
Szereg wasz nieskończony, liczba niezliczona,
Synów boleści przeszły zastępy po ziemi,
My w ślad krwawy idziemy za stopy waszémi
O pokażcie nam drogę aniołowie stróże,
Ku krzyżowi wbitemu na Golgoty górze,
I wesprzyjcie zbłąkane utrapienia dzieci,
Niech promyk z waszych koron czoła nam rozświeci.
Niech wzrok wasz na ten padół zstąpić się nie wzdrygnie,
A! po więzieniu nawet wszak niewolnik płacze?
A któż nas poratuje i z kału podźwignie,
Kto nas powiedzie tułacze!
Wyście żyli — to wasza, choć bolów, ojczyzna,
To kolebka nadziei choć rozpaczy łoże,
I w niebie po niéj boli niezgojona blizna;
Lecz i z nieba wzrok ku niéj obrócić się może.
Z przepaści ku wam wznoszę poranione dłonie,
O! otulcie pierś moją, ochłódźcie mi skronie.
Ratunku żebrzę w pokorze,
Kropli wody, złomku chleba,
I co zasilić mnie może,
Głosu z niebios, ducha z nieba!
VII.
Krzyż nieśmy z twarzą jasną i pogodną,
Z męztwem niezgiętém, ze zrenicą chłodną,
Skroni nie kryjmy czernią i popiołem,
Męczennicy z obliczem umrzyjmy wesołem.
Jęki boleść łagodzą lecz karzą człowieka;
Połknijmy łzy, niech sucha zabłyśnie powieka,
Niech usta pieśń zanucą, twarz uśmiechem spłonie,
I ku Bogu podnieśmy dziękczynienia dłonie.
Śpiewajmy hymn wesela wśród stosu płomieni,
Męczarnią nieugięci, bolem niezmożoni,
Niechaj więzy katuszy męztwo nasze targa,
A modlitwą dziękczynną drży konając warga.
Niech świat patrzy i nie wie co ta pierś zamyka,
Czy ziemskiéj szał radości, czy ból męczennika,
Niechaj ręka obéjmie tych co cierpią z nami,
I ulży im brzemienia — my je dźwigniem sami.
Idźmy z krzyżem na barkach, i na piersi z krzyżem.
Krokiem śmiałym, sercem chyżem,
A włócznię, co nam piersi przeszywa skrwawiona,
Całujmy cisnąc do łona.
Biada kto upadł w drodze i jęczy napróżno,
Biada kto sakwę rzucił przed czasem podróżną,
I kto z ziemi ratunku wołał, a nie z nieba,
Nam wytrwać, iść i skonać błogosławiąc trzeba.
Gdy siły się wyczerpią, kiedy skroń się skłoni,
I serce bić przestanie, i pot zimny zleje,
My krzyża z osłabionéj nie puszczajmy dłoni,
I patrząc weń straconą odzyszczmy nadzieję.
Cicho — pusto — głos wichru szyderstwa przynosi,
Zapaśnik opuszczony w cyrku leżąc kona,
I zemdlony na chwałę Panu głos podnosi,
A nad czołem męczeńska świéci mu korona.
Krzyż nasz nieśmy z uśmiéchem i twarzą pogodną,
Bo jedna boleść cicha jest boleścią płodną.
Skroni nie posypujmy czernią i popiołem,
Męczennicy z obliczem umrzyjmy wesołém.
Marzec, 1857 roku.