Rzut oka na scieszkę, którą poszedłem

 Drugą już powiastkę podając na widok publiczny; owoc niedojrzały chwil wolnych od ważniejszych zatrudnień, mam sobie za obowiązek, napomknąć nieco o rodzaju pisania, do którego się na chwilę przywiązałem. Niemyślę ja tu rozszérzać się nad historyą tego rodzaju pisania; — nie jest to moim zamiarem. Sprobuję tylko okazać, jak ubogą jest Literatura nasza, w tej części, kiedy obce obfitują w różne, oddzielne i coraz mnożące się sposoby pisania powieści i romansów.
 Do pisania powieści (rozumie się dobrych, bo złe nie nazywają się powieścią, ani romansem, ale bazgraniną i ramotą, którą lada kto napisać potrafi); do pisania powieści dobrych, mówię, trzeba talentu (nieodzownie), poznania ludzi (koniecznie), wyobraźni (choć parę ziarek). Główną, najgłówniejszą, podług mnie zaletą, jest to — co przeszłego wieku i niektórzy nasi pisarze, mieli za nic: — kopijowanie wierne i nieprzesadzone. Wątpię ja — i dzisiejsza publiczność ze mną, ażeby dziwaczne, olbrzymie, ale niezgrabne utwory, jakiemi są wyskoki Heloizy, Korynny, Matyldy, Amelii; jakiemi napełnione są dzieła Panny Radcliffe, Genlis, Cottin, więcej były warte, nad wierne obrazy Cervantesa, Sterna, Fieldinga, Le-Sage etc.

 Eksaltacia, i ckliwa wielkość, niska przesada, nudny przymus, łzy najemne; — oto czém są naszpikowane te twory głów obłąkanych. Klelie, Cyrusy, Mandany, są to poczwary miłości, przedrzeźniacze jéj uczuć; — bo na imie jéj bohatérów nie zasługują. Są to nędzne wyroby, którym zamiast wielkości, nadano cechę dziwactwa; — ale jeszczeż jakiego dziwactwa! — dziecinnego, niedojrzałego, niesmakownego.
 Co za fałsz! jaki błąd! — czyliż to jest wielkiém, czego niepojmujem, nierozumiemy, lub naśladować nie możem? — obrazy takie, są jak owe jarmarkowe obrazy świętych, o których znaczeniu, podpis tylko jeden domyślać się każe. Jakież u tych pisarzy charaktery? — charaktery w jednéj lane formie, z małemi, nic nieznaczącemi odmiankami; — są to obrazy Chińskie, w których nié ma cienia, a są tylko obwody i kolory, iaskrawe wprawdzie, ale nienaturalne. Ci pisarze, powtarzam, są Chińczykami, którzy mniémają, że cień w obrazie stanowi rysę, plamę, skazę, i którzy patrząc na nasze malowidła, dziwują się tym plamom; — plamom, które obraz do przyrodzonej postaci zbliżają. Tak to właśnie, robią i ci pisarze: niechcą oni ludzi wystawiać ludźmi, i sądzą, ze ich bohaterowie ażeby byli wielkimi, niepowinni mieć żadnych wad, żadnych przywar ludzkich, żadnego cienia, przy którymby się światło mocniej odbiło.
 Wystawują oni wielkość ckliwą, i nawet w odurzonych nią głowach wzbudzając rospacz, dla niemożności naśladowania.
 Rzućmy teraz okiem, na pole, daleko milsze oku. Tu spotykamy Cervantesa, wielkiego znawcę serca ludzkiego, wielkiego badacza jego tajników, trafnego malarza, jakim się w Don-Kichocie okazał. W tym małym zbiórze jego szkiców, znajdziemy wszystkie główne formy, z których później modelowali inni pisarze.
 Stern badał skrytsze jeszcze tajemnice serca, odmalował uczucia, i jeśli Cervantes uderza dokładném oddaniem powierzchowności; ów wnika, wszywa się w serce człowieka, odkrywa pole walki, jego rozumu i uczuć, okazuje, jak rzadko piérwszy, ów zawołany rozum zwycięża, jak często znieważony i zbłocony wala się pod nogami.

 Lesage nié miał przebiegłości, niemiał poznania serca Yoricka — prowadzi on nas po kątkach, ze swoim djabłem kulawym, pokazuje nam ludzi — prawdziwych ludzi!
 Wolter, który na opinii, tyle stracił w XIX wieku, i Wolter pisał powieści! — niezłe, ale nie przednie; już to, co do zasad, jakie wodziły jego piórem, już co do zbytniego polegania na dowcipie, którego, jako jedynéj swéj tarczy, trzymał się, jak pijany płotu. Zadyk jest to sobie figura, bardzo poślednia, daleka od typow i oryginalności, śmieszna, głupia i dowcipna. Od tego wielkiego bazgracza, skoczę teraz do wielkiego Walter-Scotta, wielkiego w wyobraźni, talencie, we wszystkiém, czego mu było potrzeba. Rzuciłem tylko okiem, na ten świat, który sobie utworzył; na liczne grono jego dzieci. Co tu typów! co obrazów! — a nadewszystko ile prawdy! ile rozmaitości! — zawsze jeden, zawsze nowy! — niepotrzebuje on moich pochwał, wszyscy go znają. To tylko złego zrobił światu, że przy nim, wylągł się rój naśladowców — którzy tym mu są tylko podobni, że piszą. Mała jest liczba takich, którym usposobienie i talent, dozwoliły pójść w jego ślady — tymi są: Cooper, którego charaktery mniej są wydatne, mniej skończone: w nim nié ma tej czystości rysunku, nie tyle znać wprawną rękę, ile u Walter-Scotta. Wilibald Alexis, którego romans Walladmor, w Anglii nawet Walter-Scottowi przypisują, nierównie od Coopera jest słabszy; pełno w nim zamieszania, nieporządku, charaktery słabe, akcya nieprzywiązująca, nie często się urywa i wiąże nieforemnym węzełkiem.
 Walter-Scott pokazał, jak należy zdobić historyą, nie spoczwarzając ją: — w samych nawet jego dziełach, które historycznemi zowie, rozmaicie się trzyma dziejów. Są takie, w których główne osoby, intryga i tło samo jest historyczne (Richard); są inne, w których główne osoby, czepiają się tylko historyi (Kenilworth, Kwentyn-Durward, Iwanhoe); są nakoniec, ostatnie, odmalowane na tle historyczném, a jednak nie historyczne, które do pewnej epoki, łączą nie wypadki, nie intryga, nie osoby, ale obyczaje, szczegóły, drobnostki i błyskotki historyczne. Coopera do drugiego rodzaju romansów liczą się dziéła; jedyne dziécię Wilibalda, do trzeciego. Poprzedziły jeszcze Walter-Scotta romanse pseudohistoryczne, którym autorowie, nadali historycznemi, a często fałszywemi wyskokami, pieczęć śmiesznej jakiejś ważności; jak na naszych szpilkach, malują herb Angielski, dla pokupu.
 Do innego już wcale rodzaju, policzyć należy P. Ducange, który z małą odmianą, jest uczniem Sterna, ale swoje głębokie poznanie serca i człowieka, sztuczniej i staranniej oprawuje w ramki. Bohatyrów Dukanża kochamy, zlewamy się w nich duszą i umysłem (nous nous identifions). Rzuca on czasami zarysy obrazów wielkich, śmiesznych, lub po Teniersowsku prawdziwych, ale wszystko tak prędko, tak nagle, jak malarz korzystający z przelotnego jakiego obrazu, który rzuca tylko główne, cechujące go rysy.
 Clauren niepewny jeszcze, ku czemu ma się rzucić, eksaltuje się czasem, lub ściśle idzie za prawdą. Z nowszych pisarzy, najwięcej pono zachwycił dawnej szkoły. Jego Mimili, jest cudnie naiwna — przymiot nader ważny, bo go nie łatwo nadadź dziełu; a kto gwałtem szturmuje do naiwności — robi się głupim i nudnym.
 Szkoda że czas i miejsce, niedozwala nam rozszerzyć się nad sławnym z powieści człowieka osłabionych nerwów, z Gallerij, z Szkiców, Waszingtonem Irwingiem, nad powieściami Viktora Hugo, autora Hermaniego, dramy wybornej i bardzo silnie napisanej; ale musimy chwilę zatrzymać się przy czarownej lasce E. T. A. Hoffmana.
 Geniusz Hoffmana, zdaje się w pół pijany, w pół obłąkany, pół — zapalony; — pełen obrazów silnych, charakterystycznych, uderzających, czasem poczwarnych; — ale jego poczwary są zajmujące: straszą i wabią.
 W jego powieściach, jak w pustej sali biesiadniczej zapisanej skrwawionemi mieczami, gdzieniegdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami; rozlega się szyderski śmiech rospaczy — migają twarze piekielne, czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci.
 Hoffman jest to wesoły śpiewak na grobach; tancerz, który lekką nogą stąpa po kościach i popiołach cmętarza, z trupią głową w ręku, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia nosi łaty Arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, róża i bławatek, dąb i pokrzywa. Śmiech jego rozlega się długo po naszej duszy — jak wir kręci się w niej długo, podpala głowę i otacza nas na chwilę urokiem fantastyczności. Lubiemy pozostać w kole zakreśloném jego czarodziejską laską, otoczeni urojeniami, przelatując z najsprzeczniejszych uczuć do drugich, i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem póty, póki nas ta woda niesie. Takim jest Hoffman, ale nie zawsze. Historya Kota Murra, Gracz i t. p. nie są tak fantastyczne, jak Salwador, Rosa i Człowiek Piaszczany. (L’Homme au Sable).
 Nie śmiemy nic mówić o Janie Pawle Rychterze, który tak mocno ujął się języka i narodowości niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na ziemię, z tronu w kałużę — zdanie o nim znajdzie czytelnik, w jednym z nowszych dzienników.
 Słusznie mówią iż Rychter tak jest narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są rodzinnemi górami Szwajcar, Tybr narodową rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej rośliny, uszczknięty, nie wyda kwiatu na obcej ziemi, uschnie i zwiędnieje. Göthego Werter, jest sławnym typem, typem równie narodowym, jak dzieła Rychtera. Niemiecki Werter się zastrzelił; Francuzki zakopałby się w jakim klasztorze z miniaturą swej Lotchen i plecionką jej włosów: Angielski, jeśliby nie naśladował literalnie niemca, toby pojechał przynajmniej do Szwajcaryi — spaść z jakiej skały, lub głodem się umorzyć; Hiszpański otrułby rywala, siebie, ją i każdego coby mu stanął na drodze; nasz Werter rozpiłby się z rospaczy, lub zaciągnąłby się do wójska.
 Wypada mi teraz zrobić wyznanie grzechów, i uderzywszy się w piersi, wymienić kogo naśladowałem; — śmiejcie się, gniewajcie się, róbcie co chcecie czytelnicy, ja do naśladowania się nie przyznaję; — źle czy dobrze, sam sobą się kontentuję i piszę. Wolno sądzić co się podoba.

Czytaj dalej: Dwa słowa (We wszystkich mowach i w języku duszy) - Józef Ignacy Kraszewski