Na koń w imię Boże!
Kto krzyż nosi na zbroi,
Kto szablą władnąć może,
Na koń bracia moi!
Powrócim w jeden dzień,
Narabujem, nasieczem,
Wytniemy pogan w pień,
A sami ucieczem!
Hej wielu jest tam was?
Czy wszyscy? stańcie w rząd.
Mil kilka Litwa stąd,
A prędko leci czas!
Czy wszystko jest gotowe?
Na koń i w imię Boże,
Bo niejeden z nas może
Dziś położy tam głowę.
— Nie! przerwał Gerhard Ruda,
Wskazując krzyż na zbroi,
Krzyż pogan się nie boi,
Krzyż wszędzie robił cuda!
A tu cudów nie trzeba,
Miecz w ręku, w sercu gniew;
Wszak braci naszych krew
Woła pomsty do nieba!
W drogę! nim miecz spragniony,
Krwią pohańców napoję,
Pieśń do Bożéj obrony
Zanuć, zda się na boje!
Zaśpiewali Krzyżacy głucho, smutnie, dumnie,
A szable, o żelazne bijąc się pancerze,
Dźwiękom pieśni pobożnéj wtórowały szumnie.
Śpiewali długo, długo i śpiewali szczerze,
Bo gdzie o życie w sercu tleje trwoga,
Tam szczere modły wznoszą się do Boga.
Tylko Gerhard nie śpiewał zakryty przyłbicą,
Jechał milcząc na boku, bił nogą rumaka,
Naglił go, potém chwytał ostrą uzdzienicą
I jak gdyby mu boleść dogryzała jaka,
Wzdychał ciężko, lecz westchnień nie słyszał nikt w koło
Ocierał łzy — nie! nie łzy! otarł z potu czoło!
Gerhard mógłżeby płakać? on co do kielicha
Mieszał nieraz krew jeńców na szumnéj biesiadzie,
On co tylko za bojem i mordami wzdycha
I niekrwawego miecza do pochew nie kładzie!
Nie! nie! to był pot z czoła — on płakać nieumie,
Serce męskie, pod zbroją okute stwardniało —
Nie mógł płakać, łza sprzeczna i męstwu i dumie.
W duszy jego, na łzy mu miejsca nie zostało.
Nie, nie! — Jadą krzyżacy, przez bory i błonia
Lecą, lecą i rzekłbyś spojrzawszy z daleka,
Że każden z nich przyrosły do swojego konia,
A koń i człowiek leci i ucieka.
Lecą i słońce wznosi się ku górze —
Litwy granica zbliża się co chwila,
Lecą jak pioruny w chmurze —
Do Litwy tylko mila.
Litwini gdzieś spokojnie,
Po pracy spoczywają,
I piosenki śpiewają
I nie myślą o wojnie!
A wojna krwią oblana,
Leci z mieczem wzniesionym,
Padajcie na kolana,
Biada zwyciężonym!
Z obcych krajów spokojnie,
Cichy wietrzyk powiewa,
I jakiś ptaszek śpiewa,
Śpiewa — lecz nie o wojnie!
W Litwie cicho, wesoło,
Drzewa w zielonym stroju,
Owocem strojne czoło,
Przeglądają w zdroju.
W Litwie obchodzą święto,
W Litwie palą ofiary,
Nieść bogom letnie dary,
Weselić się zaczęto.
A wojna krwią oblana,
Leci z mieczem wzniesionym,
Padajcie na kolana,
Biada zwyciężonym!
Któżby myślał o wojnie, ktoby w nią uwierzył,
Kiedy pokój dokoła otoczy skrzydłami?
Czyż kiedy piorun z nieba bez chmury uderzył?
Czy przyszła burza sama nie idąc z chmurami?
Czyliż z czarą na stole, gdy świat się uśmiecha,
Kiedy wszyscy weseli dają sobie dłonie,
Kiedy gniew, smutek, zazdrość na dnie czary tonie,
Każdy myśli o wojnie prędko nie odpycha?...
Lecz biada wam co w ciszy łagodnéj dokoła,
Przyszłéj burzy początku nigdy nie widzicie,
Bo gdy grom, głosem nieba straszliwym zawoła,
Czy czas będzie przed burzą, unieść drogie życie?
Krzyżak czuwa i czeka zręcznéj tylko chwili,
Wyszpieguje sny wasze i podejdzie zdradnie,
Skryje miecz żebyście się śmierci nie bronili,
I na śpiących, bezbronnych krwi chciwy napadnie.
Wówczas... Tam ponad drogą tuman kurzu leci,
Spójrzcie! — Litwin nie patrzy, Litwin się weseli.
Spójrzał jeden ukradkiem, drugi, potém trzeci,
Potém jedni po drugich z pogardą pojrzeli
I śmieli się — Wiatr pewnie pędzi kurz zdaleka,
Bo nie słychać tententu, nie widać człowieka.
I znowu rogi chodzą znów wszyscy spokojnie,
Zapomnieli krzyżaków, nie myślą o wojnie.
Litewki im śpiewają, a starce nad stołem.
Gwarzą z siwémi na dłoni pochylném czołem.
Na drodze tuman opadł i wszyscy się śmieli
Z tych co w kurzu tumanach, krzyżaków widzieli.
Znów wesoło, spokojnie,
Ani myślą o wojnie.
Już słońce z jednéj strony nieba zachodziło,
Z drugiéj wieczór gwiazdzisty, szedł ku nim wesoły,
Z dniem gasnącym biesiadę czas ukończyć było,
Jednak pieśń brzmiała ciągle, dzban obiegał stoły.
Cóż tam znowu w tym lesie głucho się odzywa?
Czy stado koni na noc do domów przybywa?
Czy — znów cicho — Wiatr musiał zaszumieć w oddali,
Może z bliskiego sioła Litwini jechali.
Cicho! — Cóż tam przy blasku wieczornym połyska?
Czyli jakie na polach biesiadne ogniska,
Czy wilcy wyszli z losów z oczyma jasnemi?
Czy błędna jaka dusza włóczy się po ziemi?
Co tam? nic — cicho — ciemno — coś szumi zdaleka,
To wiatr, nigdzie nie dojrzysz zwierza ni człowieka.
Lasy głuche usnęły, usnął zwierz spokojnie,
I Litwini usnęli, nie myśląc o wojnie!
Smaczny sen po biesiadzie! Gdy uśniesz głęboko
Drugą widzi biesiadę, we śnie twoje oko.
Lecą czasze, napoje z nieba strugą płyną,
Wkoło wesołość, śpiéwy i śmiechy i skoki,
I pieścisz się szczęśliwy z twą lubą dziewczyną,
I — Miły po biesiadzie długi, sen głęboki!
Jedna Daszka nie spała, choć wszyscy usnęli,
Smutném okiem patrzyła, na całą biesiadę,
Łzy ciche ocierała, gdy się wszyscy śmieli,
I usta miała nieme, lice miała blade.
A w sercu smutek miała, który sen odgania,
I głową dotknąć nie da miękkiego posłania.
Cóż z serca Daszki mogło, łzy gonić do oka,
Młoda, piękna, zamożna, cóż jéj brakowało?
W sercu rana ukryta bolała głęboka,
Bo milczała i milcząc lała łez niemało.
Lecz nikt nie zgadł przyczyny
Łez dziewczyny.
Może kogo kochała? — lecz z licem róźaném,
Z jéj ustami, oczyma, kogoby kochała,
Gdyby tylko usłyszał że został kochanym,
Kochałby ją — a wówczas czegożby płakała?
A płakała jednakże! — nieraz nocną porą,
Gdy wieś cała usnęła, ona w oknie chaty,
Smutna w paluszkach jakieś obrywała kwiaty,
Lub leżąc na pościeli nieusnęła skoro.
I słuchała bezsenna jak lasy szumiały,
Widziała w oknie księżyc jak wchodził i znikał,
Od wieczora do ranka dumając czas cały
Usypiała gdy kogut nad rankiem wykrzykał.
Cóż jéj sen odbierało? zgadł kto choć raz przecie,
Co kiedy łzę lub uśmiech zrodziło w kobiecie? —
Ja nie wiem. Tylko czasem gdy po bitwie jakiéj,
Litwin zabrał w niewolą i przywiódł Krzyżaki,
Biegła patrzeć na jeńców niespokojném okiem,
Spojrzała i wracała tak smutna jak wprzódy; —
Może ją kiedy kochał jaki i Krzyżak młody?
Może — Był jakiś jeniec w tamtéj wsi przed rokiem.
Ale uciekł z niewoli, wszyscy zapomnieli,
Czy był kiedy w téj wiosce i czy go widzieli.
Tylko Daszka płakała — lecz nie po nim pewnie.
Krzyżaka mowa dzika i Krzyżaka mina,
Mogłyby cudzoziemskiéj wpaść w serce królewnie,
Nie córce Litwina! —
I gdyby się kochali, jakiemiżby słowy,
Upletli pierwsze, słodkie kochanków rozmowy?
Mógłżeby Krzyżak dumny z swego Boga, z krzyża,
Kochać pogankę, która w ojców wierze,
Kiedy on z sercem próżném czoło niebu zniża,
Czciła lasy i góry i czciła je szczerze? —
Krzyżaka Bogiem — rozbój, zdobycze, pożogi!
Na sercu Boga Krzyżak, a w sercu świat nosił.
Litwin gdzie okiem powiódł, wszędzie widział Bogi,
Wszędzie czcił ich i kochał, dziękował im, prosił.
Gdy z strumienia pił wodę, gdy w lesie spoczywał,
I kiedy go noc wiodła pod domowe progi,
W kamieniu, wodzie, niebie widział swoje Bogi,
Wszędzie czcił ich i kochał, dziękował im, prosił.
Gdy z strumienia pił wodę, gdy w lesie spoczywał,
I kiedy go noc wiodła pod domowe progi,
W kamieniu, wodzie, niebie widział swoje Bogi,
W szeleście drzew, w piorunie głos ich się odzywał.
Litwin w obronie tylko wzywał swoje Bogi,
A Krzyżak, Krzyżak lecąc z mieczem w cudze kraje,
Na mordy, wojnę, na krew i pożogi,
Swemu się bóstwu w opiekę oddaje.
Mógłże Krzyżak pokochać Litewską dziewczynę,
Mogłaż kiedy Litewka pokochać Krzyżaka?
Nie! — prędzéjbyś z orłami pobratał robaka,
Prędzejbyś z aniołami pobratał gadzinę;
Niżbyś, kiedy ich strumień krwi rozlanéj dzieli,
Litwę i Niemców z wrogów zmienił w przyjacieli!
Spali wszyscy a Daszka nie spała, schylona
W dłoń łzy swoje zbierała licząc jak padały,
I jak z każdém westchnieniem zburzonego łona
W serce, boleści nowe zaglądały.
Zdala tylko drzew głuche szumiały rozmowy,
I zdala księżyc tonął w niebieskiéj pościeli,
Zdala gwiazdy jasnemi połyskały głowy,
Zdala sowy, puhacze pieśń śmierci krzyczeli.
I pies strażnik domowy wył u wrót podwórza,
A drogą cichy tentent rozlegał się głucho;
Lecz gdy się dusza we śnie zmęczona zanurza,
Czyjeż posłyszeć może szum daleki ucho?
Daszka jedna słyszała tentent oddalony,
Daszka jedna widziała tuman na dolinie,
I myślała napróżno, kto jechał z téj strony,
W tak późnéj godzinie? —
Potém wiatr z lasu szumem przypędził zdaleka,
Niby dźwięki słów jakichś, niby gwar rozmowy,
Niby myśl jakąś cudzego człowieka,
Cudzemi ubraną słowy.
Cicho! — pies szczeknął i jęknął boleśnie,
I ustał — cicho. Znów gwar oddalony
Jakby rozmowa usłyszana we śnie,
Z któréjś oderwał się strony.
Cień mignął w oknie? Gałąź jarzębiny
Wiatr musiał nagiąć. Szelest u okienka?
Ptak może, rannéj kochanek godziny,
Zbudził się — W niebie już błyszczy jutrzenka.
Cichy głos, Daszki po imieniu woła?
Ten głos, znajomy? to nie głos Litwina.
Krzyżak? — Lecz Litwą otoczon dokoła,
Skąd tu? myśli dziewczyna.
— Daszko, chodź Daszko! — zabrzmiał głos stłumiony,
Weź twoje suknie, przybyłem zdaleka,
Po ciebie Daszko — Koń mój u wrót czeka,
Na niebie ranek, a dalekie strony!
— Ty tu? Gerhardzie? krzyknęła dziewczyna.
Ty tu? i po mnie? — Wypłakałam oczy
Płacząc po tobie!
— Już świtać zaczyna,
Prędzéj tu do mnie, ranek nas zaskoczy!
I brzęknął zbroją, a na hełmie kita
Pływała groźna, gdy potrząsał głową.
— Daszko, chodź prędzéj, bo na wschodzie świta,
Koń niecierpliwy uderza podkową,
Nuż kto wśród nocnéj ciszy
Konia lub nas usłyszy?
A Daszka stała jeszcze schylona i blada.
— Od ojca, od mych braci mamże iść daleko.
Ty mnie w drodze porzucisz za górą, za rzeką.
— Niewierzysz mi? nie wierzysz? Krzyżak odpowiada.
Jabym ciebie miał rzucić kiedy między wrogi
Skradałem się po ciebie pod Litwinów progi?
Chodź Daszko, ojciec stary umrzeć i bez ciebie,
Bracia twoi po tobie pewnie niezapłaczą!
Prędzéj chodź, prędzéj, ranek na niebie,
Zginę, gdy mnie zobaczą!
Mamże wracać sam jeden, drogę maczać łzami,
Albo zginąć dla ciebie między Litwinami,
Chodź! — Już szła Daszka milcząca, wstydliwa,
Ledwie ją Krzyżak uczuł na żelazném ręku,
Chwycił, uścisnął, jak piórko porywa,
Niesie i na koń sadza pomaleńku,
I sam usiadłszy spina go ostrogą,
Koń, Krzyżak, Daszka polecieli drogą.
Daszka płakała po rodzinnej stronie,
A łzy na zbroję żelazną spływały,
Ciekły po zbroi i w prędkim pogonie,
Po zbroi ciche na ziemię spadały.
A rycerz milczał, konia naglił nogą,
Sciskał dziewczynę i lecieli drogą.
Potém jéj szeptał — Nie patrz w tamte strony,
Nie patrz kochana, łzawemi powieki,
Nie żegnaj domku, ogródka na wieki,
Bo żal ci serce chwyci w twarde szpony.
Patrz na przód drogi, jak przy rannym świcie,
W koło nas, pola uciekają, gaje,
Jak wszystko nowe z dniem zaczyna życie
Jak się wesołém wydaje;
Jak coraz daléj z za gaju, z za góry,
Góra i lasek znów inny wyskoczy.
Jak tam płaszcz nocy zsuwa się ponury
I dzień niebieskie otwiera już oczy.
Nie patrz za siebie!
— Ach! pozwól, mój drogi,
Pozwól mi spojrzeć, tam tyle zostało!
Moje pamiątki, mój ojciec i Bogi,
I młodość moja i łez mych niemało! —
— Nie, Daszko, niepatrz! na przedzie przed nami,
Piękniejszy widok — Ot tam za lasami,
Jak gwiazdy gasną, jak się gonią chmury,
Jak dymią chatki, jak sinieją góry;
A tam — wieś tylko za tobą została,
Wieś leżąca w dolinie.
— Pozwól mi spojrzeć — wszak tam młodość cała
Biednéj zbiegła dziewczynie.
Tam — uchyl reki, niech obrócę głowę!
Raz tylko, proszę! potém choćbym chciała,
Góry i lasy zasłonią ją płowe —
Potém jéj więcéj nie będę widziała.
Uchyl téj ręki! potém świat do koła
Otoczy dziki, obcy, nieznajomy,
Inne pagórki, inne lasy, domy.
I oko tęskne na próżno zawoła,
Nie przyjdzie do mnie mojéj wioski chata!
Uchyl tę rękę — Raz tylko zobaczę;
Potém mię wwieziesz do cudzego świata,
Ja nawet więcéj po nich nie zapłaczę.
Tylko raz jeszcze pożegnam łzą moją,
Domek i wioskę, wzgórek i dolinę.
Chciała raz spojrzeć, lecz Krzyżak dziewczynę
Żelazną zasłonił zbroją.
— Nie, nie dam spojrzeć! ze śmiechem zawoła,
Targając konia, nagląc ostrogami —
Cóż tam zobaczysz? Resztki twego sioła
Które się palą za nami?
Cóż tam zobaczysz? Łunę na zachodzie,
Dymy jak w niebo snują się kłębami?
Krew, ogień, mordy zostały za nami,
A nasze szczęście na przodzie.
Ja cię wywiozłem, towarzysze moi
Spiących już dawno w pień wyciąć musieli.
Niezwracaj głowy, złóż tu ją na zbroi,
Jużeśmy kawał drogi ulecieli —
Polecim daléj! Tam nic nie zostało,
Poczémby płakać miały piękne oczy,
Płomień i miecze zniszczyły wieś całą.
A kiedy płomień z wrogami otoczy,
Z pod miecza w płomień, z płomienia pod miecze
Kto zbiegł od ognia, od nas nieuciecze!
Kochasz Krzyżaka, nie płacz po Litwinie,
Litwin i Krzyżak wrogami na wieki!
Sto wieków przejdzie, sto pokoleń minie,
A naszej zgody czas będzie daleki.
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki!
O! tak! wrogami! Daszka zawołała:
Prędzej z górami pożenią się rzeki,
Prędzej się z niebem zbieży ziemia cała.
Lecz ja? z uśmiechem na ustach zawoła,
Ja kocham ciebie, na resztę pamiątek
W duszy mi jeden nie pozostał kątek,
Ja chcę zobaczyć pożar mego sioła,
Chciałabym słyszeć moich braci jęki,
Chciałabym widzieć, jak płomień czerwony,
Chwycił w uściski, mój domek maleńki,
Jak spalił drzewka, spopielił zagony!
Chciałabym widzieć Krzyżaków biesiadę
Jak przy płomieniach grzeją się weseli —
Zawracaj konia, ja z tobą pojadę,
Wczas jeszcze staniem, tylko co zaczęli.
— Ty, ze mną, nazad? — szalona dziewczyno!
Więc ci już nie żal; ani wsi, ni domu?
— Dawne miłości, przed dzisiejszą giną,
Prócz ciebie, serca nie dałam nikomu.
Pojedziem nazad! chcę widzieć płomienie.
Ach! jakże pięknie nasza wieś się pali!
Zawracaj konia — po co jechać daléj?
Wrzucim w ten pożar ostatnie wejrzenie.
Zobaczym gruzy, zobaczym mogiły,
Zwycięskie pieśni z Krzyżakiem zanucę,
Zabawim chwilę, a potém mój miły
Z tobą gdzie chcesz powrócę.
Przemogły prośby i uścisk dziewczyny —
Krzyżak zawrócił, spiął konia ostrogą
I nazad z gór w doliny
Puścili się drogą.
Jechali długo, prędko, czasem z pod przyłbicy
Zajrzał Gerhard jéj w oczy. W oczach łez nie było,
Jaśniały jak dwie gwiazdy dwa oka dziewicy,
Jak dwie gwiazdy nad mogiłą,
Zdala łuna świeciła na niebie poranka,
Zdala dym wił się czarny unosząc do góry,
Czerwone nad pożarem zwieszały się chmury.
Patrzy Krzyżak, patrzyła Krzyżaka kochanka,
Oboje nie płakali
I ku wiosce jechali.
Daszka milczała, lecz jej dusza cała,
Suchemi oczy na pożar patrzała;
Piersi jéj szybko wznosiły zasłoną,
Milczała ciągle — byłaż zasmuconą?
Czy niekochała w swéj wiosce nikogo?
Czy jedna miłość objęła ją całą
Tak, że na inne miejsca nie zostało?
Niewiem — Lecieli drogą.
Uciekały doliny i lasy przed niemi,
Rumak pędził, kopytem nietykając ziemi,
Za niemi kurzu tuman, płomienie na przodzie.
Jutrzenka na wschodzie.
— Stój! stój! Krzyżak zawoła,
W imię Boga żywego,
Nie pojedziem do sioła,
Litwini zwalisk strzegą.
Krzyżaków niema już!
— Nie! krzyknęła dziewczyna,
Patrz, wszak Krzyżacy tuż,
Mord ledwie się zaczyna!
Czy boisz się zabijać, gdy się nikt nie broni?
A wolisz przyjść po łupy, gdy nie ma nikogo?
Patrz! niewidzisz Krzyżackich rycerzy i koni,
Jak pędzą drogą?
— Tam Litwini zwyciężcy, wołał Gerhard z cicha,
Nasi zginąć musieli, słyszę pieśń Litwina!
Pieśń ta, nie pieśń żałoby, naszą krwią oddycha,
Płomień już żółte głowy ku ziemi nagina!
Gaśnie pożar i wrzaski zagasły, dziewczyno
Nie bij mojego konia, wróćmy w dawną drogę!
Targnął, chciał wstrzymać, koń pędził doliną
I nieczuł cugli, tylko czuł ostrogę,
Leciał i leciał. Krzyżak z twarzą bladą
Próżno wartkiego zawracał rumaka.
Jechali prosto, tak jak wiatry jadą —
Siniały ręce, strach chwytał krzyżaka.
Już było blisko, wyraźniejsze krzyki
Tętniały w uszach zlęknionych rycerza,
Targnął znów konia — Napróżno! koń dziki
Nie czuł wędzidła i nogą uderza,
Łbem rzuca tylko, sroży twardą, grzywę,
Parska ognisty — leci prosto, leci!
Już widać Litwy gromady straszliwe,
Już bliski pożar na zbroi mu świeci.
A Krzyżak milczy i cuglami zrywa,
Koń bieży jeszcze, coraz daléj, daléj;
Kiedy na pierwsze zgliszcza wskakiwali
Pękły mu cugle — Daszka się odzywa:
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki!
Choć się ich serca przybliżą na chwilę,
Czas pojednania od obu daleki!
Kości ich nawet wrogami w mogile!
Teraz koń stanie. Tym zbroczonym nożem,
Gnałam go tutaj. Moim bogom dzięki,
Teraz już stanąć i odpocząć możem,
W koło Litwini! Czy słyszysz te jęki!
To miecz krzyżacki zostawił po sobie;
Widzisz ten płomień, zgliszcza i popioły?
Widzisz krwią naszą zapełnione doły,
Bogactwa nasze, naszych braci w grobie?
A tyś się został na zemstę Litwina!
Maszże krwi tyle ile tu dziś rano,
Naszéj krwi jedna wybiła godzina?
Czy masz łez tyle, ile dziś wylano?
Wpadli w tłumy Litwinów, koń stanął, dziewczyna
Skoczyła na bok prędko, wołając ku swoim —
— Kładźcie stos! niech się Bogom ofiara zaczyna,
Wiozę jeńca. Krwią zemstę dzisiejszą upoim!
— Patrz! zbladł przed śmiercią, drży jak listek cały
Na stos psi synu! przyszła twa godzina!
Długo się lały krew i łzy Litwina,
Krew, łzy Krzyżaka, dziś będą się lały!
Patrz! to wasz płomień po gruzach się wlecze,
Tę pościel Krzyżak usłał dla Litwina;
Widzisz krew — wasze wylały ją miecze,
Na stos go! na stos! na stos psiego syna!
Niechaj się spali, on, zbroja, koń jego,
Niech wiatr popioły rozniesie daleko!
Niech jęki z wiatrem w pustynie odbiegą,
Niech raz ostatni, powiodłszy powieką,
Widzi w około ślad zbrodni swych braci!
Niech śmiercią za śmierć, krwią za krew opłaci.
Prędko stos chwycił w ogniste ramiona,
Chwycił Krzyżaka i objął go cały.
Żelazną zbroję płomienie oblały
I kita hełmu upadla spalona.
I koń, iskrzącéj potrząsając grzywy,
Parskając nozdrzem, padł z swym panem razem.
Brzękło żelazo, ściśnione żelazem,
Koń nawet jęknął, padając nieżywy
On milczał — najstraszniejsze męki,
Nietknęły ciała, duszy niepaliły,
I ust nakłonić nieumiał na jęki,
Nad boleść więcéj miał dumy i siły.
Krzyżak się spalił — Daszki nie widziano.
Wstał drugi ranek, nie przyszła do sioła,
Bez niéj i trzecie przeleciało rano —
Próżno szukali do koła.
Mówił ktoś tylko, że w skonania chwili,
Uszu Krzyżaka doszedł głos daleki,
Jakby go z chmury duchy zanucili — —
— Krzyżak i Litwin wrogami na wieki! —
A w chatce Daszki, gdzie dawniéj mieszkała,
Znaleźli, między ostygłem żarzewiem,
Kości i reszty spalonego ciała —
Lecz czyje było? — ja niewiem.