Nasiąkam gorzką, rdzawą trucizną złotej jesieni
jak gąbka napojona żółci goryczą i octem,
wydźwignięta na trzcinie ku krzyżowi w zenit
pod Chrystusowe usta: dojrzałe w śmierci owoce.
Szloch wichru w zżółkłych liściach, w ciemnych koralach jarzębin
woła ku martwym drogom: twarz zwraca ku dniom wczorajszym.
Bełkot podziemnych źródeł zasłyszysz z trwogą od głębin:
miot gwiazd w znużone oczy zimną wiecznością cię straszy.
Z ciszy przemijań wiecznych: z szelestu zeschniętych liści,
z lasów na horyzontach, które ból dali omotał,
wyciąga długie palce (jak białych syberyjskich
chartów pęd śmigły) — cicha, trująca śmierć-tęsknota.
Skrzydła szumią pod niebem: dalekich siwych oceanów
wieczność szumi w rytm skrzydeł ptaków ciągnących ku słońcu...
Drżymy w wichrze jak liście. W srebrzystych szronach nad
[ranem
szeleszczą złote dłonie wśród liści spadających.