Na błonach nietopezich cicho nad miasto nadleciał
zmierzch: zaplątał się wiotkiemi skrzydłami w antenach.
ugrzązł w gwiezdnej sieci —
i zwisł nad dachów klawiaturą,
jak martwa ręka Szopena.
Księżyc w długie aleje drzew wszedł jak anioł z srebra:
dotykał złotych koron kasztanów oburącz
i grał
umarłem światłem
melancholijną, jesienną sonatę.
Szmer liści, szelest i szept
przygasał, martwiał u stóp.
Po liściach trącał srebrny flet,
fortepianowy akord wiódł —
i szedł po cichych drzewach,
po martwych gwiazdach szedł
z śnieżystym, białym śpiewem,
umarły flet.
Białe obłoki sunęły przez senną pustynię nieba,
jak duchy zaginionych w piaskach dromaderów:
nad ich grzbietami srebrny się turban kolebał —
jak żagiel łodzi, puszczonej bez steru
na mórz umarłych odmęty:
pod martwym żaglem obłąkani poeci płyną do Ziemi Świętej.
W kasztanów złotych koronach
srebrzysty flet się snuł,
opadał w miękkich półtonach
z martwemi liśćmi wdół
W załośnej melancholji
płakały jesienne wiole
w pluszowych spazmach Cis-moll.
Po liści szelestnym kobiercu
pełzł cień anioła śmierci
w śnie fletu srebrego i wiol.