Mam fotografję, która z dnia na dzień
blednie i ginie...
Nad jasnem, czystem czołem
wokoło greckiej przepaski
włos bujny w splotach się winie,
oczy gdzieś w śnioną wytężone dal,
oczekujące,
i usta smutne,
jakby tęsknotą całunku nabrzmiałe...
O! jak mi dziwnie, dziwnie żal
tej fotografji mojej,
która z dnia na dzień gaśnie i blednie!
Już czoła zarys w cieniu się topi,
już włos się w marzenie rozwiewa, —
gasną już oczy, szukające w dali
jakiejś wyśnionej zjawy,
i jeszcze tylko usta nietknięte
drżą jako dawniej —
wpół rozchylone i żywe
i ciągle żądzą pocałunku wzdęte...
Nie wiem, czy słońce tak ją spłowiło
tych różnych nieb,
kędym się błąkał z nią razem,
czy oczy moje
tak często przez długie, długie godziny
z za łez
tym bladym przykute obrazem,
wyżarły rysy,
w szczęśliwym dawnym dniu
światłem na karcie dla mnie nakreślone...?
Niknie jak sen —
tak cicho, nieznacznie, tajemnie, —
i co dzień dalej odchodzi odemnie
w nieznaną jakąś głąb,
i codzień bardziej gaśnie źrenicy,
która już prawie na pamięć kreśli
na zbladłej karcie
tak dobrze znane rysy:
to jasne, czyste czoło
i bujne włosy, co się wokoło
greckiej królewskiej przepaski winą —
oczy w dal gdzieś zapatrzone siną
usta wzdęte żądzą całunku...
Jeszcze dni kilka — lat kilka może —
i bez ratunku
karta już biała zostanie.
I długo jeszcze uparcie
chciwa źrenica
będzie rysować
na próżnej karcie
ten znany profil:
to jasne, czyste czoło
i usta smutne, chcące całować, —
i długo jeszcze cieszyć się będzie
ostatnim śladem,
jak sen niepewnym, jak wspomnienie bladem, —
aż wreszcie przyjdzie dzień,
że próżno pamięć wytężona
silić się będzie
odlatujący jeszcze przyzwać cień,
odtworzyć jeszcze raz lica
niegdyś tak dobrze znane
z rozwianych wspomnień i snów. —
Patrzę na moją drogą fotografję
i widzę jak mrze i kona
i niknie i blednie
na białej karcie i w sercu —
i łza mi spływa bezwiednie
po smutnem licu...
paląca łza...