W słońcu się pławię —
na szczycie — wysoko...
Cisza...
Jak tylko sięgnie ludzkie oko,
nic — jeno szczyty
i niebo wielkie, kryształowe —
a z niego słońce, jako kwiat rozwity,
kwiat czarodziejski
dnia —
ognistą łaskę zlewa na mą głowę...
Dzień mi świat zakrył, mój dzień wyzwolenia.
Z za czarnych turni, z poza szczytów cienia,
za dolinami,
kędy lśnią stawy, jakby oka pawie —
tam w dole —
tam w dali
świat mi majaczy zasnuty śreżogą
złotą —
nierzeczywistą prawie,
jakiś świat z bajki, jakieś senne pole,
ledwo widziane w tej złocistej fali
słońca...
O, dniu mój jasny!
Nawet te kaskady
porozwieszane, jakby srebrna przędza
po skalnych stokach —
stąd się wydają nikłe i nie płaczą
ani nie mącą mojej wielkiej ciszy,
co zeszła na serce moje
i którą serce me słyszy
w tym jasnym,
w tym świętym dniu...
A tam doliną
zielone lasy falują i płyną,
a tam górami
złociste łąki lśnią się kwiatami,
a tam — gdzie onej przepaści brzeg,
błyszczy do słońca srebrzysty śnieg,
a tam daleką przełęczą
mgła się osnową przewija pajęczą
i na błękitny opada staw
i płynie na ten wyśniony
z złocistej bajki świat...
Wiszę w otchłani powietrza...
Podemną głazy
i drobne kępki traw...
i jeden tylko kwiat...
blady. —
Niezapominajka tu rośnie pod szczytem
w małej szczelinie kamienia,
gdzie głaz ten szary
ponad przepaścią,
zdala od nizin bagnistych,
po których zwykle ten chwast się rozplenia,
zły chwast pamięci,
co w grzązkie moczary
okiem z błękitu wabi i nęci...
Zrywam kwiat drobny, który aż do szczytu
przyszedł tu za mną,
i rzucam w otchłań...
O, dniu mój jasny!
Wiatr ją wziął — niesie...
Tam — o kilka piędzi
niżej, niż sięgnie dłoń,
zwisła na skalnej krawędzi
pomiędzy ziemią a niebem szerokiem
i jeszcze jasnem okiem z błękitu,
zwodniczem okiem
pogląda ku mnie
z ponad przepaści...
i swoim widokiem
cały kryje mi świat,
ten jeden blady —
ten już zerwany
kwiat...