Jeszcze się za mną wlecze dzień wczorajszy
i niestrawiony jego ból, choć oczy
już obróciłem na słońce i idę
z tych miejsc, gdzie młodość bujną pochowałem.
I nie wiem, dokąd idę. Wszystko jedno.
Jest moc w człowieku jakaś czy fatalność,
która mu powstać każe, choć upadnie,
i iść mu każe, chociaż radby spocząć,
i wierzyć znowu w to wszystko, co wczoraj
złudą się jeno okazało marną,
i chcieć znów tego, czego mu sto razy
życie już pragnąć zakazało. — Zresztą —
jedyną prawdą to jest, w co człek wierzy,
rzeczywistością jedyną to zasię,
co mu tęsknota jego pokazuje.
Niema nic nadto. Niepoprawny rycerz,
Donkiszot, ledwo kości potłuczone
bezwiednem skrzydłem wiatraka czy pałką
owczarzy, zleczy, już wyjeżdża w złotym
hełmie Mambryna na wyprawę nową,
tam na południe w stronę Saragossy,
kędy krzyżowy pono lud się zbiera,
by o świętoście walczyć z niewiernymi...
I niepoprawny rycerz zawsze wierzy,
iż nie dla siebie sławy chce dobywać,
lecz dla imienia najczystszej i pięknej,
którą ucieszy ten wawrzynu listek,
jakgdyby nie był mniej warty od róży! —
A kiedy padnie pod murami grodu,
co nie otworzył swoich bram dla niego,
to jeszcze widzi we wrogu niegodnym
Rycerza Tarczy miesięcznej i woła
ostatkiem głosu, z konia już zwalony:
Pochwyć, rycerzu, dzidę swą i dobij,
by słabość moja snadź nie zaprzeczyła
tej wielkiej prawdzie, że najszlachetniejsza
jest Dulcyneja z Tobozo wśród niewiast
wszystkich na ziemi...!