1898.
Łoskot światów trzaskanych słyszałam. I słońca
widziałam, które gasły. U nóg moich bogi
łkały, prosząc o litość. — Gdym skinęła, marły.
I znów inne wstawały przed mojem obliczem,
na słońcach nowych pędząc w przestworza bez końca.
I tętniły rydwany bogów przez te drogi,
które palcem srebrzyście wytknęłam. A karły
czciły bóstwa, co cieniem są dla mnie i niczem.
Wzniosę rękę i zwinę z niebios szlaki mleczne,
zgniotę światy płomienne, a inne wstecz rzucę,
zakreślając im nowe drogi skróś otchłani —
a nie oprze się żaden, gdy nań ściągnę palce.
Wszystko zmieniam i rządzę wszystkiem. Nie jest wieczne
nic, krom woli mej strasznej. Kędy twarz swą zwrócę,
wszystko słucha mnie, bogów i wszechświatów pani!
Tam na doje w wieczystej ścierają się walce
rozpasane żywioły, gryząc się wzajemnie,
lub powstając, by zerwać żelazne obręcze,
w które wszechświat okułam. Daremny wysiłek!
Słońc zbuntowanych tysiąc, sto zwichrzonych komet,
jak sto mieczy-piorunów, dziś raziło we mnie,
ciągnąc za sobą mlecznych dróg zwikłane tęcze...
Padły — a jam je z szaty strząsnęła jak pyłek
marny. Teraz posłuszne znowu pędzą do met
przezemnie wyznaczonych na czasów początku
a nie dościgłych nigdy. Spokój jest w przestworzu
Cisza taka bezmierna, jak ongi, przed wiekiem,
nim kazałam wstać bogom z martwego chaosu...
Nie! coś brzęczy! W najdalszym gdzieś nieba zakątku
tam — na marnej wysepce w tem bezbrzeżnem morzu,
jakiś robak, co dumnie nazwał się człowiekiem —
mówi do mnie! Co? zdala nie rozróżnię głosu,
ale — zda się, że prosi, błaga, bym zmieniła
dla niego swe wyroki odwieczne... Znów cicho...
Może zczeznął twór marny? Nie! znowu skróś głuszy
słyszę głosik. Klnie teraz i podnosi pięście!
Jęk go zgłuszył mgławicy, co właśnie zrodziła
sto błyszczących słońc nowych, z których jedno lichą
tę wysepkę rozbije kiedyś. Znowu w uszy
brzęk mi wpada robaka. Chce, abym mu szczęście
dała, grożąc, że wojnę mi wyda i złamie
moc mą. Bawi mnie głos ten. Lecz słuchać nie mogę,
bo oto znowu dzikie zbuntowane bogi
na słońc grzbiety płomienne wsiadły; jak huragan
pędzą na mnie... Podnoszę wszechpotężne ramię
w ten wir bogów, słońc, światów, w łunę i pożogę...
i zmożone padają wszystkie pod me nogi,
skomląc w strachu, jak krnąbrny pies biczem zesmagan...