R. I. w. 1 — 28
Stało się tedy ponad Kebar rzeką,
że ja, Jecheskiel, syn Buzy, kapłana —
w Chaldei, kędy łzy wygnańców cieką,
widziałem niebios podniesione wieko
i przychodzącą straszną zjawę Pana.
A było piąte lato, miesiąc czwarty,
odkąd wraz z ludem poszedł dźwigać pęta
Jojachin władca, ziemi swej wydarty:
wtedy nademną strop niebios rozwarty
i Przedwiecznego moc się stała święta.
Zawył z północy huragan, gnąc dęby,
a w nawałnicy przyszła chmura sroga
i tuman ognia: — wkrąg błyskawic zęby
darły obłoków pokrwawione kłęby, —
w środku: rdzeń ognia, złoty blask, pożoga.
A otom uźrzał z ogniowego rdzenia
cztery postacie jakoby człowiecze,
zaś miedzi skrzącej podobne z weźrzenia:
czworgiem oblicza każda z nich z płomienia
patrzy i płomień czworgiem skrzydeł siecze.
Udo ich proste, jako słup toczony,
a stopa krągła jako stopa wołu, —
i każda postać, z czterema ramiony,
cztery oblicza w cztery zwraca strony;
skrzydła — dwa w górze ma, dwa zasię z dołu.
Wzniesione — wzajem łączą się u góry,
dolne, złożone, z obojego boku
ciała ich kryją szerokiemi pióry. —
Idąc, wprost twarzy idą, jak pod sznury,
ni się zwracają, odmieniając kroku.
A to jest obraz ich twarzy prawdziwy:
każda wprzód patrzy oczyma ludzkiemi,
z prawiej lwia paszcza wśród płomiennej grzywy,
z lewej łeb wołu, a orli dziób krzywy
z tyłu tych czworga, wzniesiony nad niemi.
Skrzydła rozwite nad twarzami w górze,
zaś dwa złożone z obojego boku.
Tam, kędy wioną straszne ducha burze,
idą postacie — wprost przed siebie, w chmurze
ognia, a idąc nie zwracają kroku.
Żar i zarzewie — oto ich weźrzenie,
jako pochodnia, gdy wielce rozgorze.
A przebiegały pośród nich płomienie, —
wkrąg jasność, z niej zaś szło błyskawic lśnienie;
jak błyskawica szły zwierzęta boże.
A kiedym poźrzał, zoczyłem na przodzie
każdej postaci jasną koła zjawę:
barwą podobne zmiennej morskiej wodzie,
a jedno koło w drugiego obwodzie, —
cztery — a wszystkie jak bursztyn jaskrawe.
I szły te koła w cztery świata strony,
ni się zwracały, tocząc się po niebie
na sprych promieniach wspaniałemi dzwony,
a zaś ich obwód cały wysadzony
oczami; — idąc, szły prosto przed siebie.
Dokąd zwierzęta boże szły, tam z niemi
dążyły koła, — tam, gdzie wiać ochota
przyszła duchowi. Szły więc z idącemi,
a zaś się wespół wznosiły od ziemi:
zaiste, w kołach tych był duch żywota.
Gdy się ruszały ich postacie zwierzchnie,
i same koła sunęły świetliste:
wraz z niemi stały w blasku, co nie mierzchnie,
lub się wznosiły wespół nad powierzchnię:
był duch żywota w kołach tych zaiste.
Zasię nad zwierząt głowami u góry
jakoby kryształ blasku i rozpięte
w strasznej jasności sklepienia lazury, —
a pod sklepieniem, ognistemi pióry
złączone, skrzydła — prosto wyciągnięte.
A szum tych skrzydeł, gdy szła ona zjawa,
jakoby łoskot strasznego potopu,
boży grzmot, tłumu zgiełk, obozu wrzawa —
tak biły wicher. Lecz się cisza stawa,
gdy się wstrzymają pod jasnością stropu.
Bo kiedy zagrzmiał głos na utwierdzeniu,
które na głowach zwierząt się opiera,
posłuszne, w wielkiem stanęły milczeniu,
spuściwszy skrzydła, — a w błyskawic lśnieniu
nad niemi w górze jaśń słoneczna szczera.
I w tej jasności nad zwierząt głowami
uźrzałem niby zjawisko stolicy,
niby z szafiru tron, co oczy mami
ogromnych blasków promiennych snopami;
na tronie — ludzka postać w błyskawicy.
Uźrzałem: jakby widmo chryzolitu;
jakoby ogień chodzący wokoło;
od biódr poniżej: jaśnoście błękitu
i skier tumany; od biódr aż do szczytu
głowy: blask ognia — jarkie słońca czoło.
Jak tęcza świetna, słońcem malowana,
kiedy w dzień dżdżysty błyśnie nad obłokiem,
takowa jasność biła wkrąg świetlana —
a toć był obraz strasznej Chwały Pana!
Na twarz upadłem, rażon tym widokiem.