I.
Na śmierć niechybną skazany dziecięciem,
Gdy go przypadek z jej bezdni wybawił,
Rósł i spoglądał, jak się w pocie pławił
Naród, jak padał w proch przed obcym księciem.
I rozgorzało zemsty przedsięwzięciem
To serce młode, które srom zakrwawił,
Srom, co mu braci między sługi stawił,
Darząc ich biczem, śliną i kopnięciem.
I tak naszedłszy, jak pchających głazy,
Z których się miały wznieść piramid stogi,
Jeden z dozorców siekł krwawymi razy —
Uniknie świadków i otwartej drogi
I ciosem skrytym, mszcząc się bratniej zmazy,
Wyszepnie głucho: »Krew za krew!... Tak, wrogi!...«
II.
U stóp cysterny, wsparty o jej kraniec,
Kiedy południe żywym ogniem pali,
W cieniu kokosów i w powiewie fali
Chłodzi swe ciało i swą myśl, wygnaniec.
I, zapatrzony w drżących blasków taniec,
Co przez liść cisną w słonecznej się dali,
Zda się sam płonąć: snać mu głąb krysztali
Przeczucie szczęścia, złotych skier kaganiec.
Wtem go z marzenia zbudzi rozgwar głośny:
Dziewki, pragnące napoić swe trzody,
Ciżba pastuchów odgania od wody...
I wstanie, gromiąc kłótliwych nie w porę,
Napełni żłoby, a za czyn miłosny
Bierze w nagrodę uroczą Seforę...
III.
Mag, co pił z wiedzy czaszy tajemniczej,
Kiedy nim zachceń jęła miotać sprzeczność,
Zwracał się w stronę, gdzie gwiazd płonie mleczność
I »jak iść?« pytał tych nadziemskich zniczy.
To znów, zabłąkan do pustynnej dziczy,
Gdzie grozą ciszy przejmuje odwieczność,
Jaką być winna życia ostateczność,
Chciał z traw wybadać i z głazów obliczy.
A oto gwiazdy, lśniące w niebios górze,
I krzew, co gorzał w krwawych blaskach wschodu,
Jakby sam Jahwe zszedł tu w swej purpurze —
A oto wszystko, co widział za młodu,
Co jako mąż czuł, w jednym drży mu wtórze:
»Celem żywota — zbawienie narodu!«
IV.
Przed Faraonem mąż natchniony stanie
I »wypuść lud mój« — do ciemiężcy rzecze,
»Ty co w swój harap wplatasz ołów, miecze
Zatapiasz ostre w coraz świeższej ranie!
Nie mogę patrzeć — słuchaj, krwawy panie!
Na jad ten żółty, który z wrzodów ciecze
Od twardych cegieł, na ten żar, co piecze,
Na chleb ten z plewy, na głośne konanie«.
Lecz kat nie zmięknie... Więc on, mocą Boga
Wielki, na kraj mu ściągnie plag bezmiarę:
Niszczy go owad, trąd, mór i pożoga —
Bo nawet niebo, kiedy lud ofiarę
Niedobrowolną na ołtarzu wroga
Składa ze życia, zsyła klątw swych karę...
V.
Morze rozdzielił, wyciągnąwszy dłonie
Ponad głębiny, aby orszak cały,
Gdy za nim tłumy nieprzyjaciół gnały,
Suchemi stopy przebył morskie tonie.
Na górze Horeb, w spiekłej, martwej stronie,
Z skał wyczarował świeże wód kryształy,
Iżby lud jego, z pragnienia omdlały,
Orzeźwił wargi, zgasił ogień w łonie.
Tak cudem zbawiał brać swą, gdzie oręża
Nie wystarczyło obosieczne cięcie —
W miejscu posuchy, w morskich wód odmęcie:
Bo miłość ludu wszystko przezwycięża,
Gdzie rozum chybia, tam jej pocisk godzi,
Bo miłość ludu nawet — cuda płodzi...
VI.
»Bądź pochwalony w Twych czynów ogromie!
Przed Tobą lud się izraelski ściele,
Coś go z niewoli wywiódł przez topiele,
Na wrogi jego zesłał gniewu płomię!
Moab, Chanaan, książęta w Edomie
Drżą na twe imię, niby liche ziele...
Bądź pochwalony, Ty, co nam wesele
Jasne gotujesz po smutku i sromie...«
I pieśń ta płynie, jak zapachy świeże
Dzikich jałowców i pustynnych wrzosów;
Wtórzą jej bęben, cymbał i psałterze.
A Jahwe słucha w przybytku niebiosów,
Każdy dźwięk chłonie płomieniem swej chuci,
Bo pieśń tę prostą — zbawca ludu nuci.
VII.
Biją pioruny, Synaj w błyskawicach
Gore, z gniazd orlich rwią się bystre ptaki,
Gdy prawodawca kreśli ustaw znaki
Na wyciosanych z granitu tablicach.
Tłum grzbiet podaje — z mieczem i przyłbicach —,
Jako wiełbłądy pod ciężkie bukłaki,
Bałwochwalstw wszystkie zaciera poszlaki
Na grom słów jego, na błyski w źrenicach.
Tak myśl, co ludom nowe znaczy tory,
Kiedy ją miłość spłodziła gorąca,
Ma siłę gromu, blask niebieskich zwoi:
Wstrząsa, oślepia, stapia w płyn zapory
Dawnych przybytków, bóstwa ich roztrąca —
Lud gnie się przed nią, choć — w niezgiętej zbroi...
VIII.
»Spojrzyj!... Krainę tę przed wieków wiekiem
Praojców twoich przyrzekłem nasieniu:
Strojna palm wieńcem, skryta w ceder cieniu,
Ziemia to miodem płynąca i mlekiem.
Tu stąd się echem poszumów dalekiem
Upój; tu stąd się skąp w zapachów tchnieniu,
Bo przy jordańskim nie legniesz strumieniu,
Pod skał libańskich nie wypoczniesz stekiem«.
I umarł Mojżesz za Jehowy wolą
W stronie moabskiej, w nieprzyjaciół ziemi,
Stopą zagonów nie dotknąwszy świętych:
Zwykłą to bowiem wielkich mężów dolą,
Że im nie dano, by usty spiekłemi
Jedli z owoców, z ich ducha poczętych.