Ezechiel

I.

Oto jest słowo pisma — posłuchanie
Dajcie mu dzisiaj uszy powolnemi:
Nad rzeką Chebar, w Chaldejczyków ziemi,
Jak kwiat złamany, na niewoli łanie
Wiądł Ezechiel wespół z bracią swemi,
On, prorok, który pańskie zrozumiał wezwanie.

Pan panujący, Jahweh, w zapalczywej
Złości na lud swój, jako w grzechach tonie,
Ukaże mu się w błyskawic koronie,
Rozwianych nakształt płomienistej grzywy,
I w oczy wichrem północnym mu wionie
I zleci, by szedł straszne opowiadać dziwy.

A od tej burzy, która towarzyszy
Rozkazom Jego, wstrząsną się posady
Nieba i ziemi: kamieniste grady
Z gór się posypią i las, wyrwan z ciszy,
Jęknie w swych gąszczach, pożółkły i blady,
I woda, niby piersią, głębiami zadyszy.

Kreatur wszystkie, jakie są rodzaje:
Lew i pantera, ryś i tygrys dziki
W rozdzierające wnet popadną ryki
Na głos Jehowy, co obłoki kraje;
Orły w przepaściach zadrżą, jak osiki,
I łania, przerażona w lotnym biegu staje.

I prorok ręką zasłoni swe oczy
Od onych blasków i, na pół przegięty,
Słucha, jak rozkaz, w piorunach poczęty,
Do jego wnętrza, niby żar, się toczy,
Jak go biczuje gromowymi pręty,
By szedł pomiędzy braćmi podnieść głos proroczy.

Odporny duch ich i bezbożne czyny
Zatrzasną przed nim niegościnne wrota;
O pomstę w niebo krzycząca sromota
Skroń mu pokala tej samej godziny,
Gdy przed nich rzuci, niby garście błota,
Kałużę ich podłości, odpadki ich winy.

Ale nie taki cel boskiego męża,
Aby się lękał przed obelgą tłumu,
Co, jak kłos z ziarna, odarty z rozumu,
Na swych najlepszych dobywa oręża:
Śliny śród wargi syczącego szumu,
Lub głupstwa, które bardziej truje, niż jad węża.


II.

A gdy umilknie głos, co w każdej łozie
I w każdem drzewie jękiem ech się sroży,
Kiedy w obłoki uleci dech boży
Na płomienistym cherubinów wozie,
W wór Ezechiel szorstkie ciało włoży,
U biódr wiszący w fałdach na grubym powrozie.

W puszczy prostego nauczon sposobu,
Między dwa polne, a twarde kamienie
Garść soczewicy i wyki pożenie
I ziarn jęczmiennych i czarnego bobu,
By na śrót utłuc i mieć pożywienie
Proroków, do pańskiego nieprzywykłych żłobu.

I on, co nigdy w swojem życiu całem,
Ażeby nie wejść z zakonem w zatargi,
Do nieczystego nie przyłożył wargi,
Upiekł podpłomyk, z sercem rozbolałem
I pośród głośnej i krwawiącej skargi,
Przy ogniu, nasyconym odpadków kawałem.

»Panie!« — tak jęknie, pomieszawszy z piaskiem
Brodę, co w ciemnym opada kędziorze —
»Zawszem ja chodził po zakonu torze,
Zawsze ten umysł, nieskażon niesnaskiem
Z twemi ustawy, kąpałem w jeziorze,
Błyszczącem twojej prawdy pozłocistym blaskiem.


Świadomy władzy, która drży nad nami
I sercom krwawe sprawia biczowanie,
Lub jest balsamem na ich krwawej ranie,
Nie tknąłem mięsa z tego, co zębami
Zwierz był poszarpał, i mej duszy, Panie!
Dotychczas jeszcze żadna zdechlina nie plami.

Lecz, gdy tak pragniesz, niechże me wnętrzności
Spali kęs chleba, upieczon przy gnoju!
Niech szarpiącego doznam niepokoju,
Niechaj mnie wyrzut kłuje nakształt ości,
Lub ostrych igieł albo pszczół na roju —
Gdy pragniesz, niech w mem łonie wieczny trąd zagości.

Pójdę! jak laskę, podpłomyk przełamię
I część pod stopy Izraela rzucę
I tak im rzeknę: w tej skalanej sztuce
Waszych dziś losów tkwi ohydne znamię:
Po chleb, co raczej dać go głodnej suce,
Będziecie wyciągali niecierpliwe ramię.

Pokarm wam będzie wydzielon pod wagą,
Zgotowan w garnkach nieczystych; pod miarą
Wody wam dadzą, gdy na pastwę żarom
Pierś przy najmictwie odsłonicie nagą,
I wszystką siłę utracicie jarą
I na czczość waszą plaga upadnie za plagą.

Czuję swą duszę, jak sierpem podciętą
I wysmaganą, jak gromów maczugą;
Przecież, żem zleceń Twoich wiernym sługą,
Ku obrzydzeniu, Jahweh, i ku wstrętom
Przed ich obliczem część rozgryzę drugą
I wchłonę na znak hańby tę strawę przeklętą«.


III.

W ziemi Telabib, u twardych wybrzeży
Chebarskiej rzeki, w niewoli dziedzinie,
Ezechiel ręką ku pojmańcom skinie
I, zaryknąwszy nakształt rannych zwierzy,
Gdy strzał samotną nawiedzi pustynię,
Spożyje chleb i w ciżbę proroctwem uderzy.

I wielka groza owładnie ich duchem:
Z zapalczywością w wrzącej krwi i oku
Skoczą dokonać pomsty na proroku,
Związać go sznurem, skrępować łańcuchem,
Na wstyd go podać śród zbitego tłoku
I zamknąć przeniewiercę we więzieniu głuchem...

Lecz w wieszczem słowie większa jest potęga,
Niż w złościach tłuszczy: nad rozżartym ludem
Ezechiel cudów zapanuje cudem,
Skrą, co się w wnętrzu z bożych skier wylęga
I nieskalana jest powszednim brudem —
Tą skrą, co patrz! w swój rydwan najzaciętszych wprzęga.

»Stójcie« — tak prorok krzyknie ponad tłumem —
»Gniew wasz, jak burza, zerwał się daremnie,
Waszą on duszę zakryje w swą ciemnię,
Lecz prawdy Pańskiej nie zgasi i szumem
Słów Króla Judy nie zgłuszy: przezemnie
W tej chwili Jahweh swoim przemawia rozumem!

Na falach wichru — od rodzinnej strony,
Od bram świątyni, słyszę, drgają hymny,
W cześć złotych cielców wznoszone, i dymny
Obłok z kadzielnic widzę rozkłębiony,
A ołtarz boży odarty i zimny,
Kapłani sami święte zdeptali zakony...

I w żużelicę zmienił lud się wszystek:
Co było srebrem, miedzią i żelazem,
W piecu występku stopiło się razem
W rudę spaloną; nędzny tam dziś chłystek,
Gdzie był bohater; orzeł stał się płazem,
A silny dąb osiką, drżącą jako listek...

Jeruzalemskiej wstyd i hańba córce:
Ciało jej ludu jest, jak owy kubek,
Nieczystą cieczą nalany pod czubek,
Jak rozjechany wóz przez bogoburce,
Precz porzucony, bez gwoździ i śrubek,
O kołach potrzaskanych i luźnej rozwórce...

I oto na znak tego splugawienia,
Tego upadku, co śród nas się zjawił,
Jam własne wnętrze nieczystem splugawił.
I na ten jeszcze znak, że pokolenia
Będzie Jehowa w swoim gniewie pławił,
Równając je z zastępem wrogiego plemienia«.


IV.

Od puszczy Dyblat jęknął wiatr, żarzewie
Wraz z skalnym żwirem sypiąc dookoła;
Opoki, nagie wysunąwszy czoła,
Zdały się topić w jego dzikim śpiewie,
Hufcom, zmienionym w głaz, podobne zgoła —
Skąd przyszły, by skamienieć, żaden rozum nie wie.

Ezechiel zamilkł, sam jak skamieniały;
Pobladł, snać życia nie czuje już w sobie,
Na dół, ku biodrom, zwisły ręce obie,
Wzrok martwy wpił się nieruchomie w skały,
Przygasły, senny, jak gdyby w żałobie
I we łzach nieskończonych źrenice spłowiały.

Lecz naraz spłonie, jak pochodnia żywa,
Gdy ją zapalą pośród gęstej nocy;
Z ócz jego naraz, jak pociski z procy,
Skra się za iskrą lotem wydobywa:
To Jahweh dał im swej ognistej mocy —
Moc Jahwy na proroka płomieniami spływa.

I tak do braci swojej prorok rzecze:
»Oto duch boży, wionąwszy od góry,
Ducha mojego ze śmiertelnej skóry
Wyrwał i poniósł na boleści miecze —
Tam, gdzie Libanon kraje ciemne chmury,
Gdzie Jordan ciężkie fale, pełen smutku, wlecze...

Rychło go powiódł w przybytek rozpusty,
Gdzie posiew grzechu plenną znalazł rolę,
Między dwie siostry, pomiędzy Aholę
I Aholibę, różanemi usty
I białą piersią biorących w niewolę
Wsze zmysły i łamiących je, by zeschłe chrósty.

I oko moje spostrzegło makaty,
W Tyrze dzierzgane przekunsztowne wzory;
Od krwi czerwieńsze sydońskie bisiory,
Złotych wezgłowi taki skarb bogaty,
Że zbytkowniejszej nie znajdziesz komory,
Choć przeszedłbyś od końca do końca przez światy.

W alabastrowych krużach światło płonie,
W złocie na czasze kadzielnic przekutem,
Cyzelowanem pierwszych mistrzów dłutem,
Kłębią się w dymy najprzedniejsze wonie,
To lecą w górę przędziwem rozsnutem,
To na dół opadają w ciężkich mgieł robronie.

A na wezgłowiach miękkie ciała leżą:
To Aholiby i Aholi ciała;
Żar od nich bije, oko iskrą pała,
Zęby do śmiechu głośnego się szczerzą,
Piersi falują — żądza się rozlała
Po członkach, nieodzianych skromności odzieżą.

Na okół łożnic zalotników zgraje:
Assyryjczycy i młodzieńcy z Kohy,
W hyacynt strojni, zmiatający prochy
Jedwabnistymi płaszczami, o staję
Błyszczący złotem — tłum rozrzutny, płochy,
Co duszę razem z kiesą za uciechę daje.

I wnet rozpustne ogarną ich wiry;
I dech swój topią w wszetecznic oddechu,
A potem hojnie do naczynia grzechu,
Tak, jak się rzuca do kadzielnic mirry
Garście za garścią, sypną pośród śmiechu
Klejnoty — topaz, beryl, onyks i szafiry.

I duszę moją ten widok zaboli
I Jahweh gniewem napełni mi serce:
Skądże wam przyszło zbierać przeniewierce
Koło swych łożnic — rzeknę do Aholi
I Aholiby —, skąd stawać w rozterce
Ze czcią za szych, z pogańskiej przyniesiony roli?

Ojcowie wasi — znałem ich oblicze,
Bogate w dumę — w krwi padali z ręki
Tych, których synów na swój tapczan miękki
Ciągniecie dzisiaj, suki niewolnicze,
Godne zaprawdę, by wam głośne jęki
Tłumiły echem razów nieprzyjaciół bicze...

Rozum wam każe — tak ku mnie cedzicie,
Gryząc zębami wstrętne szyderstw ziarna!
A Jahweh mówi, że mądrość to marna,
Jeżeli hańbą chce okupić życie,
Lepsze męczeństwo, lepsza śmierć ofiarna,
Niż rozkosz w splugawionym znaleziona bycie.

I patrzcie! za to, żeście nagość swoją
Kazały odkryć w kupczącym zapale
Assyryjczykom, urągając chwale
Ojców, co marli, naodziani zbroją
Cnoty, w służalstwa nie skąpani kale,
Ja na was — mówi Jahweh — ściągnę rękę moją...

I co się z waszych narodzi uścisków
W ten czas dzisiejszy, skalany nierządem,
Będzie skarlałe, obrzucone trądem,
Jak gad pełzliwe, nie znoszące błysków
Dnia promiennego, tak, jak wy, pod sądem
Szlachetnych, co nie gonią w ślad hańbiących zysków.

A was — słuchajcie! mówi Pan Zastępów —
Gdy wam z rozpusty wyschnie białe łono
I kiedy do cna już wam gnieciono
Pierś dziewiczości, rzuci, nakształt strzępów,
Nieobrzezanych zalotników grono,
Lub nakształt kości, z mięsa obżartej przez sępów...

Takie panuje bowiem wszędy prawo:
Rzuca się flaszę, kiedy już bez wina,
I miecz się rzuca, gdy przyjdzie godzina,
Że jest poszczerbion, albo nawskroś rdzawą
Śniedzią przegryzion, jako już nie wszczyna
Odwagi, gdy do walki trzeba stanąć ławą.

A wasze ciała będą jako flasze
Próżne, bez płynu, który ogień nieci,
Lub jako miecz ów, rzucon do rupieci;
A gdy rzemienie wstydu dłoń odpasze
Z biódr, w pożądliwe by przywabić sieci,
Nie żar, lecz ckliwość wzbudzą zalecanki wasze.

I pełni wstrętu, ci, co wczoraj jeszcze
Do łon się waszych, jako psy, łasili,
Z wielkiego gniewu w tejże samej chwili
Do stóp was rzucą, w kolan schwycą kleszcze
I bić was będą i nakształt badyli
Podepcą, nie zważając na próśb waszych dreszcze.

Nie! wasze łkania — mówi Pan nad pany —
Jeszcze w nich większą zaciekłość rozżegną:
Krzykną i zewsząd, jak wicher, nadbiegną
Ich sojusznicy, wodze i hetmany
I ciżba ludu i dom wasz obiegną
I z waszą wnet słabością w krwawe pójdą tany.

I uczyniwszy pośmiech z waszym żalem,
Zedrą z niewolnic suknie złotolite,
Zabiorą skarby, występkiem zdobyte,
I dom ich zniszczą — każdy z nich szakalem
Stanie się dla was, wstydem nieokryte —
Służalcza ty Samaryo! grzeszne Jeruzalem!...«


V.

Na twarde głazy, na rozgrzane piaski
Nad rzeką Chebar, w Chaldejczyków ziemi,
Mroki ciałami złożą się chłodnemi,
Słońca ostatnie rozpędziwszy blaski:
Gdzieniegdzie tylko oczy świecącemi
Zabłyszczą widma — gwiazdy, jak płonące trzaski.

Tłum się rozbiegnął, spoczynku spragniony,
Prorocze słowa rozbierając w skrusze,
Co mu pociekły płynnym ogniem w duszę,
Lub tak raniły, jak miecz wyostrzony;
Straszne milczenie ogarnęło głuszę,
Jak gdyby świat przygniotły ciemne nieboskłony.

Z pomiędzy żwirów, przerośniętych trawy
Zwiędłej resztkami lub zeschłymi krzaki,
Jaszczur przelotne zakreśli zygzaki,
Lub wąż wypełznie, jak ten żwir, sinawy;
Skrada się cicho, niby rabuś jaki,
Ostrożnie czyhający wśród nocnej obławy.

I prorok, zmilkłszy, na kamieniu spocznie
I twarz zmęczoną w chude dłonie skryje.
Lecz wnet źrenicę, niby martwą, wbije
W tę dal bez końca, w tę tajemną mrocznię,
Co się nad światem, jak kłąb dymu, wije,
Że, zdaje się, na świat ten upadnie niezwłocznie.

Patrzy i patrzy i słuch swój wytęży:
To łuny błyszczą na przyszłości niebie,
Syon w zwaliskach swoje mury grzebie;
Od strzał poświstu, od szczęku oręży,
Od łkań, ginących w wojennej potrzebie,
Na okół wszystka ziemia, jak szeroka, rzęrzy.

Łzy popłynęły po Ezechiela
Zwiędłych policzkach, gdy tak ujrzał duchem,
Jak lud wybrany ginął pod obuchem
Babilończyka, co drogę zaściela
Jego trupami i brzęczy łańcuchem,
Pod jarzmo swe zginając karki Izraela.

I ze żałoby ogoliwszy włosy
Głowy i brody, jedną część ich spali,
A drugą część ich potnie ogniem stali,
A trzecią część ich porzuci na losy
Wiatru, co zawiał, by na jego fali
Ginęły tam, gdzie łany lśnią krwawemi rosy.

I »Jahweh! Jahweh!« — jęknie — »Jakże srodze
Dłoń twa karząca upadła na braci:
Jednych posiekli babilońscy kaci,
Drudzy w straszliwej zginęli pożodze,
Inni, jak włos ten, co się z wiatrem traci,
Po świecie się rozpierzchli, upadając w drodze.

O Jahweh! Jahweh! lud ten nieszczęśliwy,
Pomimo winy w sercu mojem leży;
Ongi, jak cedra, i smukły i świeży,
Dziś, jak wiór, suchy, jak kosodrzew, krzywy
Pod klęsk ciężarem, sługa, bez rycerzy,
Na pastwę wroga rzucon pośród obcej niwy.

A tu na ziemi ojczystej, na łące,
Ongi tak w blaski bogatej i wonie,
Noc swoje czarne rozpostarła dłonie
I w lód zmieniła, co było gorące:
Grób tu przy grobie w mrocznych mrokach tonie
I wszędy tylko kości, kości bielejące...

O Jahweh! Jahweh! powstrzymaj swe ramię!
Dosyć strasznego, jak pomór, przykładu!
Niech się z zeschłego puszczą winogradu
Pędy zielone; daj widome znamię,
Że żywot jeszcze nie zginął bez śladu,
Że spajać umie ręka ta sama, co łamie«.


VI.

Przedziwna siło, wlana przez Jehowę,
Wieszcza nad wieszcze, w pierś jego wybrańców,
A która, nakształt płomiennych kagańców,
Przyszłości mroki rozświecasz grobowe
I pośród życia spustoszałych szańców
Rycerzy, pełnych męstwa, stawiasz hufce nowe!

Święta potęgo, co po dniach boleści,
Po latach nędzy, niewoli i sromu
Otwierasz bramy słonecznego domu,
Gdzie wielki ołtarz swobody się mieści,
Którego kalać nie wolno nikomu,
Na słupach chwały wsparty, na kolumnach części!...

Kiedy tak prorok w łzach bolesnych tonął,
Niebo swe bramy ogniste otworzy,
I z wielkim szumem ku niemu dech boży
Na cherubinów skrzydłach znów przywionął,
Znowu swą iskrę do piersi mu włoży,
Że znowu, jak pochodnia, prorok cały spłonął...

I rzeknie Jahweh: »Ta ci moc jest dana,
Jakiej zjadacze nie zaznali prości:
Iżeś był w sobie przepełen miłości,
Iżeś skon ludu krwawą odczuł raną,
Synu człowieczy, prorokuj do kości
Poległych wojowników, niechaj zmartwychwstaną«.

I Ezechiel, nad pole cmentarne
Ściągnąwszy rękę, wielki głos podniesie...
I szum powstanie, jak w odwiecznym lesie:
Kości ruszyły! Pożółkłe i czarne,
Rozsiane w polu — kość do kości rwie się,
Składając się do siebie, niby wojsko karne!

Tysiąc goleni pełznie, nakształt węży,
Ku swoim stawom; tam się kulą toczy
Czaszka za czaszką, wyżartemi oczy
Szukając swoich kadłubów; ku męży
Poległych żebrom tu znów grzbiet przyskoczy,
Tam z trzaskiem tłum szkieletów już się w górę pręży.

Grzechot, syk, szelest, głuchy skrzyp, pękanie,
Jak gdyby burza łamała konary,
Jakby liść z drzewa padał zeschły, stary,
Jakby dalekie desek piłowanie,
Jakby po żwirze szły ładowne kary —
Tak trą się kość o kości na cmentarnym łanie.

Już kość przy kości; każda kość ma pieczę
W kości, co do niej, jak trzeba przystała;
I już się zwarła szkieletów nawała
W hufiec olbrzymi... I znów Jahweh rzecze:
»Synu człowieczy! Prorokuj do ciała,
Niech mięsem kość porośnie, skórą się powlecze!«

I kości mięsem porosły i skórą
Wraz się powlokły młodzieńczą i żyły,
Pełne krwi wrzącej, naraz wystąpiły
I lica naraz skraśniały purpurą
I oczy naraz życiem zaświeciły —
Rycerzy to kość z kości, co chodzili górą.

Krew ze krwi mężnych, co ludu zbawienia
Nigdy w służalstwie nie szukali nizkiem,
Dla nieprzyjaciół byli gromu błyskiem,
A dla własnego chwałą pokolenia;
Co, nie zwabieni zdradliwym uściskiem,
Gdy było tego trzeba, kończyli bez drżenia.

Znali ich, rączy do krwawego sporu,
Amorejczycy, moabscy książęta,
Chanaanitów szarańcza przeklęta,
Dzieci Ammona, królowie Hasoru,
Tyr ich wspomina i Edom pamięta
I Madyan i Filistyn, gorszy od pomoru.

I rzeknie Jahweh: »Prorokuj do ducha —
Od czterech wiatrów niechaj duch przybędzie!«
I duch zawładnął w zmartwychwstałych rzędzie,
I pieśnią boju zagrzmi puszcza głucha:
Rycerze pańscy suną w wielkim pędzie,
Rwać pęta niewolników, zbawiać z pod obucha.

Czytaj dalej: Księga ubogich - I - Jan Kasprowicz