Ezechiel

I.

Oto jest sło­wo pi­sma — po­słu­cha­nie
Daj­cie mu dzi­siaj uszy po­wol­ne­mi:
Nad rze­ką Che­bar, w Chal­dej­czy­ków zie­mi,
Jak kwiat zła­ma­ny, na nie­wo­li ła­nie
Wiądł Eze­chiel we­spół z bra­cią swe­mi,
On, pro­rok, któ­ry pań­skie zro­zu­miał we­zwa­nie.

Pan pa­nu­ją­cy, Jah­weh, w za­pal­czy­wej
Zło­ści na lud swój, jako w grze­chach to­nie,
Uka­że mu się w bły­ska­wic ko­ro­nie,
Roz­wia­nych na­kształt pło­mie­ni­stej grzy­wy,
I w oczy wi­chrem pół­noc­nym mu wio­nie
I zle­ci, by szedł strasz­ne opo­wia­dać dzi­wy.

A od tej bu­rzy, któ­ra to­wa­rzy­szy
Roz­ka­zom Jego, wstrzą­sną się po­sa­dy
Nie­ba i zie­mi: ka­mie­ni­ste gra­dy
Z gór się po­sy­pią i las, wy­rwan z ci­szy,
Jęk­nie w swych gąsz­czach, po­żół­kły i bla­dy,
I woda, niby pier­sią, głę­bia­mi za­dy­szy.

Kre­atur wszyst­kie, ja­kie są ro­dza­je:
Lew i pan­te­ra, ryś i ty­grys dzi­ki
W roz­dzie­ra­ją­ce wnet po­pad­ną ryki
Na głos Je­ho­wy, co ob­ło­ki kra­je;
Orły w prze­pa­ściach za­drżą, jak osi­ki,
I ła­nia, prze­ra­żo­na w lot­nym bie­gu sta­je.

I pro­rok ręką za­sło­ni swe oczy
Od onych bla­sków i, na pół prze­gię­ty,
Słu­cha, jak roz­kaz, w pio­ru­nach po­czę­ty,
Do jego wnę­trza, niby żar, się to­czy,
Jak go bi­czu­je gro­mo­wy­mi prę­ty,
By szedł po­mię­dzy brać­mi pod­nieść głos pro­ro­czy.

Od­por­ny duch ich i bez­boż­ne czy­ny
Za­trza­sną przed nim nie­go­ścin­ne wro­ta;
O po­mstę w nie­bo krzy­czą­ca sro­mo­ta
Skroń mu po­ka­la tej sa­mej go­dzi­ny,
Gdy przed nich rzu­ci, niby gar­ście bło­ta,
Ka­łu­żę ich pod­ło­ści, od­pad­ki ich winy.

Ale nie taki cel bo­skie­go męża,
Aby się lę­kał przed obe­lgą tłu­mu,
Co, jak kłos z ziar­na, odar­ty z ro­zu­mu,
Na swych naj­lep­szych do­by­wa orę­ża:
Śliny śród war­gi sy­czą­ce­go szu­mu,
Lub głup­stwa, któ­re bar­dziej tru­je, niż jad węża.


II.

A gdy umilk­nie głos, co w każ­dej ło­zie
I w każ­dem drze­wie ję­kiem ech się sro­ży,
Kie­dy w ob­ło­ki ule­ci dech boży
Na pło­mie­ni­stym che­ru­bi­nów wo­zie,
W wór Eze­chiel szorst­kie cia­ło wło­ży,
U biódr wi­szą­cy w fał­dach na gru­bym po­wro­zie.

W pusz­czy pro­ste­go na­uczon spo­so­bu,
Mię­dzy dwa po­lne, a twar­de ka­mie­nie
Garść so­cze­wi­cy i wyki po­że­nie
I ziarn jęcz­mien­nych i czar­ne­go bobu,
By na śrót utłuc i mieć po­ży­wie­nie
Pro­ro­ków, do pań­skie­go nie­przy­wy­kłych żło­bu.

I on, co ni­g­dy w swo­jem ży­ciu ca­łem,
Aże­by nie wejść z za­ko­nem w za­tar­gi,
Do nie­czy­ste­go nie przy­ło­żył war­gi,
Upiekł pod­pło­myk, z ser­cem roz­bo­la­łem
I po­śród gło­śnej i krwa­wią­cej skar­gi,
Przy ogniu, na­sy­co­nym od­pad­ków ka­wa­łem.

»Pa­nie!« — tak jęk­nie, po­mie­szaw­szy z pia­skiem
Bro­dę, co w ciem­nym opa­da kę­dzio­rze —
»Za­wszem ja cho­dził po za­ko­nu to­rze,
Za­wsze ten umysł, nie­ska­żon nie­sna­skiem
Z twe­mi usta­wy, ką­pa­łem w je­zio­rze,
Błysz­czą­cem two­jej praw­dy po­zło­ci­stym bla­skiem.


Świa­do­my wła­dzy, któ­ra drży nad nami
I ser­com krwa­we spra­wia bi­czo­wa­nie,
Lub jest bal­sa­mem na ich krwa­wej ra­nie,
Nie tkną­łem mię­sa z tego, co zę­ba­mi
Zwierz był po­szar­pał, i mej du­szy, Pa­nie!
Do­tych­czas jesz­cze żad­na zde­chli­na nie pla­mi.

Lecz, gdy tak pra­gniesz, niech­że me wnętrz­no­ści
Spa­li kęs chle­ba, upie­czon przy gno­ju!
Niech szar­pią­ce­go do­znam nie­po­ko­ju,
Nie­chaj mnie wy­rzut kłu­je na­kształt ości,
Lub ostrych igieł albo psz­czół na roju —
Gdy pra­gniesz, niech w mem ło­nie wiecz­ny trąd za­go­ści.

Pój­dę! jak la­skę, pod­pło­myk prze­ła­mię
I część pod sto­py Izra­ela rzu­cę
I tak im rzek­nę: w tej ska­la­nej sztu­ce
Wa­szych dziś lo­sów tkwi ohyd­ne zna­mię:
Po chleb, co ra­czej dać go głod­nej suce,
Bę­dzie­cie wy­cią­ga­li nie­cier­pli­we ra­mię.

Po­karm wam bę­dzie wy­dzie­lon pod wagą,
Zgo­to­wan w garn­kach nie­czy­stych; pod mia­rą
Wody wam da­dzą, gdy na pa­stwę ża­rom
Pierś przy naj­mic­twie od­sło­ni­cie nagą,
I wszyst­ką siłę utra­ci­cie jarą
I na czczość wa­szą pla­ga upad­nie za pla­gą.

Czu­ję swą du­szę, jak sier­pem pod­cię­tą
I wy­sma­ga­ną, jak gro­mów ma­czu­gą;
Prze­cież, żem zle­ceń Two­ich wier­nym słu­gą,
Ku obrzy­dze­niu, Jah­weh, i ku wstrę­tom
Przed ich ob­li­czem część roz­gry­zę dru­gą
I wchło­nę na znak hań­by tę stra­wę prze­klę­tą«.


III.

W zie­mi Te­la­bib, u twar­dych wy­brze­ży
Che­bar­skiej rze­ki, w nie­wo­li dzie­dzi­nie,
Eze­chiel ręką ku poj­mań­com ski­nie
I, za­ryk­nąw­szy na­kształt ran­nych zwie­rzy,
Gdy strzał sa­mot­ną na­wie­dzi pu­sty­nię,
Spo­ży­je chleb i w ciż­bę pro­roc­twem ude­rzy.

I wiel­ka gro­za owład­nie ich du­chem:
Z za­pal­czy­wo­ścią w wrzą­cej krwi i oku
Sko­czą do­ko­nać po­msty na pro­ro­ku,
Zwią­zać go sznu­rem, skrę­po­wać łań­cu­chem,
Na wstyd go po­dać śród zbi­te­go tło­ku
I za­mknąć prze­nie­wier­cę we wię­zie­niu głu­chem...

Lecz w wiesz­czem sło­wie więk­sza jest po­tę­ga,
Niż w zło­ściach tłusz­czy: nad roz­żar­tym lu­dem
Eze­chiel cu­dów za­pa­nu­je cu­dem,
Skrą, co się w wnę­trzu z bo­żych skier wy­lę­ga
I nie­ska­la­na jest po­wsze­dnim bru­dem —
Tą skrą, co patrz! w swój ry­dwan naj­za­cięt­szych wprzę­ga.

»Stój­cie« — tak pro­rok krzyk­nie po­nad tłu­mem —
»Gniew wasz, jak bu­rza, ze­rwał się da­rem­nie,
Wa­szą on du­szę za­kry­je w swą ciem­nię,
Lecz praw­dy Pań­skiej nie zga­si i szu­mem
Słów Kró­la Judy nie zgłu­szy: prze­zem­nie
W tej chwi­li Jah­weh swo­im prze­ma­wia ro­zu­mem!

Na fa­lach wi­chru — od ro­dzin­nej stro­ny,
Od bram świą­ty­ni, sły­szę, drga­ją hym­ny,
W cześć zło­tych ciel­ców wzno­szo­ne, i dym­ny
Ob­łok z ka­dziel­nic wi­dzę roz­kłę­bio­ny,
A oł­tarz boży odar­ty i zim­ny,
Ka­pła­ni sami świę­te zdep­ta­li za­ko­ny...

I w żu­że­li­cę zmie­nił lud się wszy­stek:
Co było sre­brem, mie­dzią i że­la­zem,
W pie­cu wy­stęp­ku sto­pi­ło się ra­zem
W rudę spa­lo­ną; nędz­ny tam dziś chły­stek,
Gdzie był bo­ha­ter; orzeł stał się pła­zem,
A sil­ny dąb osi­ką, drżą­cą jako li­stek...

Je­ru­za­lem­skiej wstyd i hań­ba cór­ce:
Cia­ło jej ludu jest, jak owy ku­bek,
Nie­czy­stą cie­czą na­la­ny pod czu­bek,
Jak roz­je­cha­ny wóz przez bo­go­bur­ce,
Precz po­rzu­co­ny, bez gwoź­dzi i śru­bek,
O ko­łach po­trza­ska­nych i luź­nej roz­wór­ce...

I oto na znak tego splu­ga­wie­nia,
Tego upad­ku, co śród nas się zja­wił,
Jam wła­sne wnę­trze nie­czy­stem splu­ga­wił.
I na ten jesz­cze znak, że po­ko­le­nia
Bę­dzie Je­ho­wa w swo­im gnie­wie pła­wił,
Rów­na­jąc je z za­stę­pem wro­gie­go ple­mie­nia«.


IV.

Od pusz­czy Dy­blat jęk­nął wiatr, ża­rze­wie
Wraz z skal­nym żwi­rem sy­piąc do­oko­ła;
Opo­ki, na­gie wy­su­nąw­szy czo­ła,
Zda­ły się to­pić w jego dzi­kim śpie­wie,
Huf­com, zmie­nio­nym w głaz, po­dob­ne zgo­ła —
Skąd przy­szły, by ska­mie­nieć, ża­den ro­zum nie wie.

Eze­chiel za­milkł, sam jak ska­mie­nia­ły;
Po­bladł, snać ży­cia nie czu­je już w so­bie,
Na dół, ku bio­drom, zwi­sły ręce obie,
Wzrok mar­twy wpił się nie­ru­cho­mie w ska­ły,
Przy­ga­sły, sen­ny, jak gdy­by w ża­ło­bie
I we łzach nie­skoń­czo­nych źre­ni­ce spło­wia­ły.

Lecz na­raz spło­nie, jak po­chod­nia żywa,
Gdy ją za­pa­lą po­śród gę­stej nocy;
Z ócz jego na­raz, jak po­ci­ski z pro­cy,
Skra się za iskrą lo­tem wy­do­by­wa:
To Jah­weh dał im swej ogni­stej mocy —
Moc Jah­wy na pro­ro­ka pło­mie­nia­mi spły­wa.

I tak do bra­ci swo­jej pro­rok rze­cze:
»Oto duch boży, wio­nąw­szy od góry,
Du­cha mo­je­go ze śmier­tel­nej skó­ry
Wy­rwał i po­niósł na bo­le­ści mie­cze —
Tam, gdzie Li­ba­non kra­je ciem­ne chmu­ry,
Gdzie Jor­dan cięż­kie fale, pe­łen smut­ku, wle­cze...

Ry­chło go po­wiódł w przy­by­tek roz­pu­sty,
Gdzie po­siew grze­chu plen­ną zna­lazł rolę,
Mię­dzy dwie sio­stry, po­mię­dzy Aho­lę
I Aho­li­bę, ró­ża­ne­mi usty
I bia­łą pier­sią bio­rą­cych w nie­wo­lę
Wsze zmy­sły i ła­mią­cych je, by ze­schłe chró­sty.

I oko moje spo­strze­gło ma­ka­ty,
W Ty­rze dzierz­ga­ne prze­kunsz­tow­ne wzo­ry;
Od krwi czer­wień­sze sy­doń­skie bi­sio­ry,
Zło­tych wez­gło­wi taki skarb bo­ga­ty,
Że zbyt­kow­niej­szej nie znaj­dziesz ko­mo­ry,
Choć prze­szedł­byś od koń­ca do koń­ca przez świa­ty.

W ala­ba­stro­wych kru­żach świa­tło pło­nie,
W zło­cie na cza­sze ka­dziel­nic prze­ku­tem,
Cy­ze­lo­wa­nem pierw­szych mi­strzów dłu­tem,
Kłę­bią się w dymy naj­przed­niej­sze wo­nie,
To lecą w górę przę­dzi­wem roz­snu­tem,
To na dół opa­da­ją w cięż­kich mgieł ro­bro­nie.

A na wez­gło­wiach mięk­kie cia­ła leżą:
To Aho­li­by i Aho­li cia­ła;
Żar od nich bije, oko iskrą pała,
Zęby do śmie­chu gło­śne­go się szcze­rzą,
Pier­si fa­lu­ją — żą­dza się roz­la­ła
Po człon­kach, nie­odzia­nych skrom­no­ści odzie­żą.

Na okół łoż­nic za­lot­ni­ków zgra­je:
As­sy­ryj­czy­cy i mło­dzień­cy z Kohy,
W hy­acynt stroj­ni, zmia­ta­ją­cy pro­chy
Je­dwab­ni­sty­mi płasz­cza­mi, o sta­ję
Błysz­czą­cy zło­tem — tłum roz­rzut­ny, pło­chy,
Co du­szę ra­zem z kie­są za ucie­chę daje.

I wnet roz­pust­ne ogar­ną ich wiry;
I dech swój to­pią w wsze­tecz­nic od­de­chu,
A po­tem hoj­nie do na­czy­nia grze­chu,
Tak, jak się rzu­ca do ka­dziel­nic mir­ry
Gar­ście za gar­ścią, syp­ną po­śród śmie­chu
Klej­no­ty — to­paz, be­ryl, onyks i sza­fi­ry.

I du­szę moją ten wi­dok za­bo­li
I Jah­weh gnie­wem na­peł­ni mi ser­ce:
Skąd­że wam przy­szło zbie­rać prze­nie­wier­ce
Koło swych łoż­nic — rzek­nę do Aho­li
I Aho­li­by —, skąd sta­wać w roz­ter­ce
Ze czcią za szych, z po­gań­skiej przy­nie­sio­ny roli?

Oj­co­wie wasi — zna­łem ich ob­li­cze,
Bo­ga­te w dumę — w krwi pa­da­li z ręki
Tych, któ­rych sy­nów na swój tap­czan mięk­ki
Cią­gnie­cie dzi­siaj, suki nie­wol­ni­cze,
God­ne za­praw­dę, by wam gło­śne jęki
Tłu­mi­ły echem ra­zów nie­przy­ja­ciół bi­cze...

Ro­zum wam każe — tak ku mnie ce­dzi­cie,
Gry­ząc zę­ba­mi wstręt­ne szy­derstw ziar­na!
A Jah­weh mówi, że mą­drość to mar­na,
Je­że­li hań­bą chce oku­pić ży­cie,
Lep­sze mę­czeń­stwo, lep­sza śmierć ofiar­na,
Niż roz­kosz w splu­ga­wio­nym zna­le­zio­na by­cie.

I pa­trz­cie! za to, że­ście na­gość swo­ją
Ka­za­ły od­kryć w kup­czą­cym za­pa­le
As­sy­ryj­czy­kom, urą­ga­jąc chwa­le
Oj­ców, co mar­li, na­odzia­ni zbro­ją
Cno­ty, w słu­żal­stwa nie ską­pa­ni kale,
Ja na was — mówi Jah­weh — ścią­gnę rękę moją...

I co się z wa­szych na­ro­dzi uści­sków
W ten czas dzi­siej­szy, ska­la­ny nie­rzą­dem,
Bę­dzie skar­la­łe, ob­rzu­co­ne trą­dem,
Jak gad peł­zli­we, nie zno­szą­ce bły­sków
Dnia pro­mien­ne­go, tak, jak wy, pod są­dem
Szla­chet­nych, co nie go­nią w ślad hań­bią­cych zy­sków.

A was — słu­chaj­cie! mówi Pan Za­stę­pów —
Gdy wam z roz­pu­sty wy­schnie bia­łe łono
I kie­dy do cna już wam gnie­cio­no
Pierś dzie­wi­czo­ści, rzu­ci, na­kształt strzę­pów,
Nie­obrze­za­nych za­lot­ni­ków gro­no,
Lub na­kształt ko­ści, z mię­sa ob­żar­tej przez sę­pów...

Ta­kie pa­nu­je bo­wiem wszę­dy pra­wo:
Rzu­ca się fla­szę, kie­dy już bez wina,
I miecz się rzu­ca, gdy przyj­dzie go­dzi­na,
Że jest po­szczer­bion, albo na­wskroś rdza­wą
Śnie­dzią prze­gry­zion, jako już nie wsz­czy­na
Od­wa­gi, gdy do wal­ki trze­ba sta­nąć ławą.

A wa­sze cia­ła będą jako fla­sze
Próż­ne, bez pły­nu, któ­ry ogień nie­ci,
Lub jako miecz ów, rzu­con do ru­pie­ci;
A gdy rze­mie­nie wsty­du dłoń od­pa­sze
Z biódr, w po­żą­dli­we by przy­wa­bić sie­ci,
Nie żar, lecz ckli­wość wzbu­dzą za­le­can­ki wa­sze.

I peł­ni wstrę­tu, ci, co wczo­raj jesz­cze
Do łon się wa­szych, jako psy, ła­si­li,
Z wiel­kie­go gnie­wu w tej­że sa­mej chwi­li
Do stóp was rzu­cą, w ko­lan schwy­cą klesz­cze
I bić was będą i na­kształt ba­dy­li
Po­de­pcą, nie zwa­ża­jąc na próśb wa­szych dresz­cze.

Nie! wa­sze łka­nia — mówi Pan nad pany —
Jesz­cze w nich więk­szą za­cie­kłość roz­że­gną:
Krzyk­ną i ze­wsząd, jak wi­cher, nad­bie­gną
Ich so­jusz­ni­cy, wo­dze i het­ma­ny
I ciż­ba ludu i dom wasz obie­gną
I z wa­szą wnet sła­bo­ścią w krwa­we pój­dą tany.

I uczy­niw­szy po­śmiech z wa­szym ża­lem,
Ze­drą z nie­wol­nic suk­nie zło­to­li­te,
Za­bio­rą skar­by, wy­stęp­kiem zdo­by­te,
I dom ich znisz­czą — każ­dy z nich sza­ka­lem
Sta­nie się dla was, wsty­dem nie­okry­te —
Słu­żal­cza ty Sa­ma­ryo! grzesz­ne Je­ru­za­lem!...«


V.

Na twar­de gła­zy, na roz­grza­ne pia­ski
Nad rze­ką Che­bar, w Chal­dej­czy­ków zie­mi,
Mro­ki cia­ła­mi zło­żą się chłod­ne­mi,
Słoń­ca ostat­nie roz­pę­dziw­szy bla­ski:
Gdzie­nie­gdzie tyl­ko oczy świe­cą­ce­mi
Za­błysz­czą wid­ma — gwiaz­dy, jak pło­ną­ce trza­ski.

Tłum się roz­bie­gnął, spo­czyn­ku spra­gnio­ny,
Pro­ro­cze sło­wa roz­bie­ra­jąc w skru­sze,
Co mu po­cie­kły płyn­nym ogniem w du­szę,
Lub tak ra­ni­ły, jak miecz wy­ostrzo­ny;
Strasz­ne mil­cze­nie ogar­nę­ło głu­szę,
Jak gdy­by świat przy­gnio­tły ciem­ne nie­bo­skło­ny.

Z po­mię­dzy żwi­rów, prze­ro­śnię­tych tra­wy
Zwię­dłej reszt­ka­mi lub ze­schły­mi krza­ki,
Jasz­czur prze­lot­ne za­kre­śli zyg­za­ki,
Lub wąż wy­peł­znie, jak ten żwir, si­na­wy;
Skra­da się ci­cho, niby ra­buś jaki,
Ostroż­nie czy­ha­ją­cy wśród noc­nej ob­ła­wy.

I pro­rok, zmil­kł­szy, na ka­mie­niu spo­cznie
I twarz zmę­czo­ną w chu­de dło­nie skry­je.
Lecz wnet źre­ni­cę, niby mar­twą, wbi­je
W tę dal bez koń­ca, w tę ta­jem­ną mrocz­nię,
Co się nad świa­tem, jak kłąb dymu, wije,
Że, zda­je się, na świat ten upad­nie nie­zwłocz­nie.

Pa­trzy i pa­trzy i słuch swój wy­tę­ży:
To łuny błysz­czą na przy­szło­ści nie­bie,
Syon w zwa­li­skach swo­je mury grze­bie;
Od strzał po­świ­stu, od szczę­ku orę­ży,
Od łkań, gi­ną­cych w wo­jen­nej po­trze­bie,
Na okół wszyst­ka zie­mia, jak sze­ro­ka, rzę­rzy.

Łzy po­pły­nę­ły po Eze­chie­la
Zwię­dłych po­licz­kach, gdy tak uj­rzał du­chem,
Jak lud wy­bra­ny gi­nął pod obu­chem
Ba­bi­loń­czy­ka, co dro­gę za­ście­la
Jego tru­pa­mi i brzę­czy łań­cu­chem,
Pod jarz­mo swe zgi­na­jąc kar­ki Izra­ela.

I ze ża­ło­by ogo­liw­szy wło­sy
Gło­wy i bro­dy, jed­ną część ich spa­li,
A dru­gą część ich po­tnie ogniem sta­li,
A trze­cią część ich po­rzu­ci na losy
Wia­tru, co za­wiał, by na jego fali
Gi­nę­ły tam, gdzie łany lśnią krwa­we­mi rosy.

I »Jah­weh! Jah­weh!« — jęk­nie — »Jak­że sro­dze
Dłoń twa ka­rzą­ca upa­dła na bra­ci:
Jed­nych po­sie­kli ba­bi­loń­scy kaci,
Dru­dzy w strasz­li­wej zgi­nę­li po­żo­dze,
Inni, jak włos ten, co się z wia­trem tra­ci,
Po świe­cie się roz­pierz­chli, upa­da­jąc w dro­dze.

O Jah­weh! Jah­weh! lud ten nie­szczę­śli­wy,
Po­mi­mo winy w ser­cu mo­jem leży;
Ongi, jak ce­dra, i smu­kły i świe­ży,
Dziś, jak wiór, su­chy, jak ko­so­drzew, krzy­wy
Pod klęsk cię­ża­rem, słu­ga, bez ry­ce­rzy,
Na pa­stwę wro­ga rzu­con po­śród ob­cej niwy.

A tu na zie­mi oj­czy­stej, na łące,
Ongi tak w bla­ski bo­ga­tej i wo­nie,
Noc swo­je czar­ne roz­po­star­ła dło­nie
I w lód zmie­ni­ła, co było go­rą­ce:
Grób tu przy gro­bie w mrocz­nych mro­kach to­nie
I wszę­dy tyl­ko ko­ści, ko­ści bie­le­ją­ce...

O Jah­weh! Jah­weh! po­wstrzy­maj swe ra­mię!
Do­syć strasz­ne­go, jak po­mór, przy­kła­du!
Niech się z ze­schłe­go pusz­czą wi­no­gra­du
Pędy zie­lo­ne; daj wi­do­me zna­mię,
Że ży­wot jesz­cze nie zgi­nął bez śla­du,
Że spa­jać umie ręka ta sama, co ła­mie«.


VI.

Prze­dziw­na siło, wla­na przez Je­ho­wę,
Wiesz­cza nad wiesz­cze, w pierś jego wy­brań­ców,
A któ­ra, na­kształt pło­mien­nych ka­gań­ców,
Przy­szło­ści mro­ki roz­świe­casz gro­bo­we
I po­śród ży­cia spu­sto­sza­łych szań­ców
Ry­ce­rzy, peł­nych mę­stwa, sta­wiasz huf­ce nowe!

Świę­ta po­tę­go, co po dniach bo­le­ści,
Po la­tach nę­dzy, nie­wo­li i sro­mu
Otwie­rasz bra­my sło­necz­ne­go domu,
Gdzie wiel­ki oł­tarz swo­bo­dy się mie­ści,
Któ­re­go ka­lać nie wol­no ni­ko­mu,
Na słu­pach chwa­ły wspar­ty, na ko­lum­nach czę­ści!...

Kie­dy tak pro­rok w łzach bo­le­snych to­nął,
Nie­bo swe bra­my ogni­ste otwo­rzy,
I z wiel­kim szu­mem ku nie­mu dech boży
Na che­ru­bi­nów skrzy­dłach znów przy­wio­nął,
Zno­wu swą iskrę do pier­si mu wło­ży,
Że zno­wu, jak po­chod­nia, pro­rok cały spło­nął...

I rzek­nie Jah­weh: »Ta ci moc jest dana,
Ja­kiej zja­da­cze nie za­zna­li pro­ści:
Iżeś był w so­bie prze­pe­łen mi­ło­ści,
Iżeś skon ludu krwa­wą od­czuł raną,
Synu czło­wie­czy, pro­ro­kuj do ko­ści
Po­le­głych wo­jow­ni­ków, nie­chaj zmar­twych­wsta­ną«.

I Eze­chiel, nad pole cmen­tar­ne
Ścią­gnąw­szy rękę, wiel­ki głos pod­nie­sie...
I szum po­wsta­nie, jak w od­wiecz­nym le­sie:
Ko­ści ru­szy­ły! Po­żół­kłe i czar­ne,
Roz­sia­ne w polu — kość do ko­ści rwie się,
Skła­da­jąc się do sie­bie, niby woj­sko kar­ne!

Ty­siąc go­le­ni peł­znie, na­kształt węży,
Ku swo­im sta­wom; tam się kulą to­czy
Czasz­ka za czasz­ką, wy­żar­te­mi oczy
Szu­ka­jąc swo­ich ka­dłu­bów; ku męży
Po­le­głych że­brom tu znów grzbiet przy­sko­czy,
Tam z trza­skiem tłum szkie­le­tów już się w górę prę­ży.

Grze­chot, syk, sze­lest, głu­chy skrzyp, pę­ka­nie,
Jak gdy­by bu­rza ła­ma­ła ko­na­ry,
Jak­by liść z drze­wa pa­dał ze­schły, sta­ry,
Jak­by da­le­kie de­sek pi­ło­wa­nie,
Jak­by po żwi­rze szły ła­dow­ne kary —
Tak trą się kość o ko­ści na cmen­tar­nym ła­nie.

Już kość przy ko­ści; każ­da kość ma pie­czę
W ko­ści, co do niej, jak trze­ba przy­sta­ła;
I już się zwar­ła szkie­le­tów na­wa­ła
W hu­fiec ol­brzy­mi... I znów Jah­weh rze­cze:
»Synu czło­wie­czy! Pro­ro­kuj do cia­ła,
Niech mię­sem kość po­ro­śnie, skó­rą się po­wle­cze!«

I ko­ści mię­sem po­ro­sły i skó­rą
Wraz się po­wlo­kły mło­dzień­czą i żyły,
Peł­ne krwi wrzą­cej, na­raz wy­stą­pi­ły
I lica na­raz skra­śnia­ły pur­pu­rą
I oczy na­raz ży­ciem za­świe­ci­ły —
Ry­ce­rzy to kość z ko­ści, co cho­dzi­li górą.

Krew ze krwi męż­nych, co ludu zba­wie­nia
Ni­g­dy w słu­żal­stwie nie szu­ka­li niz­kiem,
Dla nie­przy­ja­ciół byli gro­mu bły­skiem,
A dla wła­sne­go chwa­łą po­ko­le­nia;
Co, nie zwa­bie­ni zdra­dli­wym uści­skiem,
Gdy było tego trze­ba, koń­czy­li bez drże­nia.

Zna­li ich, rą­czy do krwa­we­go spo­ru,
Amo­rej­czy­cy, mo­ab­scy ksią­żę­ta,
Cha­na­ani­tów sza­rań­cza prze­klę­ta,
Dzie­ci Am­mo­na, kró­lo­wie Ha­so­ru,
Tyr ich wspo­mi­na i Edom pa­mię­ta
I Ma­dy­an i Fi­li­styn, gor­szy od po­mo­ru.

I rzek­nie Jah­weh: »Pro­ro­kuj do du­cha —
Od czte­rech wia­trów nie­chaj duch przy­bę­dzie!«
I duch za­wład­nął w zmar­twych­wsta­łych rzę­dzie,
I pie­śnią boju za­grzmi pusz­cza głu­cha:
Ry­ce­rze pań­scy suną w wiel­kim pę­dzie,
Rwać pęta nie­wol­ni­ków, zba­wiać z pod obu­cha.

Czy­taj da­lej: Przy wigilijnym stole – Jan Kasprowicz