Rzędem przy drodze, na wzgórkach
Żółtego piasku, szarzeją
O nizkim zrębie chałupy,
Paloną kryte dachówką,
Dziś poczerniałą od deszczu,
Gdzieniegdzie w mchów zielonawych
Cienkie zasnutą tkaniny.
Jak starce, wiekiem zgrzybiali,
Chylą się szczytem ku ziemi
I butwiejącą przyciesią
Na szarych wsparte kamieniach,
Nie wiem, czy marzą o dawno
Zatartych śladach młodości,
Gdy jeszcze, świeżo bielone,
Sterczały słupy silnymi,
Czy też o przyszłych nawałnic
Szalonym myślą rozpędzie,
Który je w gruzy zamieni —
Dosyć, że marzą i marzą
W ciszy wieczoru.
— — — — — — — — — — —
Oto patrz! Jednę z ich rzędu
Całuje miesiąc gorący,
Wyrwawszy z gwiazd się uścisków.
Ona mu wzajem odpowie
Srebrzystą światła kaskadą,
Która tej chwili z źrenicy
Pękniętej szyby wytryska.
Promień, złamany o szparę,
Pali się ogniem, gorętszym
Od tych płomiennych języków,
Liżących garnki w kominie
Ze zastawioną wieczerzą —
Promień się pali wspomnieniem
Tej niepowrotnej godziny,
Gdy przed dwudziestu latami
Szczęśni mieszkańcy tej chaty,
W zaznanej ledwie miłości
Słodkiej się topiąc rozkoszy,
Błogosławili samotną
Ciszę wieczoru.
— — — — — — — — — —
Poza chałupą, w zacieniu
Rozgałęzionej jabłonki,
Akord odwiecznej melodyi:
Ona w spódnicy z barchanu,
O piersi lekko wydętej
Poza zbrudzoną koszulą,
Pierścieniem ramion spalonych
Na jego szyi zawisła
I drży, jak niegdyś jej matka
Hen! przed latami dwudziestu.
On, naprzód ku niej schylony,
Rozpłomienioną źrenicą
W czerwone patrząc jagody,
W pas jedną schwycił ją ręką,
Drugą, po gładkiem ramieniu
Lekkiem wijącą się wężem,
Topi za rąbkiem koszuli
I, drżąc, śród niemych zachwytów
Pierś odchyloną całuje
W ciszy wieczoru.