Hymn św. Franciszka z Asyżu

Bądź po­chwa­lo­ny, Roz­daw­co Cier­pie­nia!
Rę­ceś mi prze­kłuł i nogi
i krew mi ciek­nie z gło­wy,
a oto z Krzy­ża
zstę­pu­je ku mnie w prze­chwa­leb­nych ogniach
bia­ły Se­ra­fin
i ra­dość w ser­ce mi leje,
i z du­szy śpiew­ne wy­twa­rza na­rzę­dzie,
aże­bym śpie­wał i grał,
aże­bym sła­wił i wiel­bił
Roz­daw­cę bo­le­snych styg­ma­tów,
z któ­rych się ro­dzi We­se­le
i Mi­łość...
I śpie­wam, i gram
do wtó­ru aniel­skich za­stę­pów,
mo­gą­cych pa­trzeć w ob­li­cze
Twór­cy...
I śpie­wam: bądź po­chwa­lo­ny!
A wy, stwo­rze­nia boże, słu­chaj­cie mej pie­śni
i chwal­cie ra­zem ze mną Tego, co was ko­cha.
Ty, słoń­ce, przede wszyst­kim, ze­strój swo­je bla­ski
w hymn pło­mie­ni­sty,
al­bo­wiem prze­zeń nam świe­cisz
i prze­zeń siew­ców roz­bu­dzasz,
aże­by ziar­no sie­wa­li
na syt­ny chleb Du­cha...

Dłu­gom­ci-ć cze­kał na przed­wiecz­ne Sło­wo,
jak­kol­wiek we mnie było i poza mną,
we wszyst­kich drze­wach i we wszyst­kich tra­wach,
w wszyst­kich ja­sno­ściach i wszyst­kich ciem­no­ściach,
w róży i li­lii,
w ro­ba­ku i pła­zie,
w głę­bi­nach wody i w gó­rach pu­styn­nych,
w pła­czu, na­dziei, w ucie­sze i trwo­dze.
Dłu­gom­ci-ć cze­kał, al­bo­wiem me ple­cy
okry­wał je­dwab i pa­sem błysz­czą­cym
były ścią­gnię­te me bio­dra,
i dro­go­cen­ne trze­wi­ki
chro­ni­ły sto­py me,
aby ich pia­sek nie zbru­dził,
po któ­rym stą­pa — czło­wiek.
Dłu­gom­ci-ć cze­kał, o Pa­nie,
żąd­ny się oprzeć na Two­jej świa­tło­ści,
al­bo­wiem w ręku moim była la­ska,
w kosz­tow­ny me­tal oku­ta,
a zaś w ma­rze­niach się­ga­łem po ber­ło,
by roz­ka­zy­wać wszyst­kie­mu, co żyje.
A oto dzi­siaj spły­nął na mnie zdrój
Łaski,
iż mogę
z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma
pa­trzeć w Krzyż
i z ran roz­kosz­nych prze­le­wać
krew.
I wi­dzę twarz Se­ra­fi­na,
całą w ogni­stych roz­bły­skach,
i słu­cham wie­wu, któ­ryś dał nam, Pa­nie,
aby­śmy prze­zeń ro­zu­mie­li tchnie­nie
Two­jej Isto­ty!...
I słu­cham szep­tów, któ­reś dał nam, Pa­nie,
w eu­ka­lip­to­wych ko­ro­nach,
w ci­chych ga­łę­ziach oli­wek i pi­nij,
by­śmy w nich mie­li od­dźwięk ta­jem­ni­cy
Two­je­go Bytu!
I słu­cham dzwo­nu, jak dzwo­ni
w sfe­rach po­wietrz­nych, peł­nych Twe­go Du­cha,
wzy­wa­jąc lu­dzi i gła­zy,
i ryby w rze­ce, i ptac­two,
nim jesz­cze za­śnie po gniaz­dach,
i mchy na da­chach, i ziel­sko w szcze­li­nach
zwa­lo­nych bra­mie i scho­dów,
i te ró­żo­we cy­pry­sy
na świę­tym miej­scu umar­łych,
i ko­ści, zło­żo­ne w zie­mi:
aby ci bra­cia moi i me sio­stry
zmó­wi­li pa­cierz wie­czor­ny,
aby na jego roz­brzmie­niach,
na śpiew­nych roz­le­wach dzwo­nu,
pły­nę­li du­chem ku To­bie...
Ra­duj się, ser­ce, we­se­lem
two­je­go Zbaw­cy!
Dzwoń, szu­miej i szep­taj po­szu­mem,
szep­tem i dźwię­kiem okrę­gów,
boś oto cząst­ką ich ser­ca,
bo oto przy­szło ku to­bie
Ock­nie­nie!
O mia­sto, z zim­nych zbu­do­wa­ne gła­zów,
na któ­rych zo­rza przy­ga­sa!
Cie­pło jest w to­bie i ogień,
al­bo­wiem w two­im ubó­stwie
kry­je się Mi­łość!...
O moi bra­cia i sio­stry
z jarz­mem na ple­cach,
z cię­ża­rem kon­wi na gło­wie!
Już ja w rze­mien­nym prze­pa­sa­niu swo­im
nie mam ci zło­ta ni sre­bra,
już ja rzu­ci­łem la­skę i trze­wi­ki
i spie­szę ku wam ubo­gi,
tyl­ko bo­ga­ty tym Sło­wem,
co mnie przy słoń­ca za­cho­dzie,
przy dźwię­ku dzwo­nów i przy szep­cie traw
wy­rwa­ło z obie­rzy Zła.
Już ja się nie gnę przed Blich­trem i Próż­nią,
lecz idę ku wam, aby jarz­mo wa­sze
wziąć na swe bar­ki
i, kon­wie wa­sze dźwi­ga­jąc na gło­wie,
nie­ro­ze­rwal­ny za­wrzeć ślub
z wy­zwa­la­ją­cą Mi­ło­ścią!
Zbli­żam się ku wam, pra­gnąc ra­zem z wami
i ra­zem z wszyst­kim ro­dzeń­stwem,
co kwit­nie, peł­za, i świe­ci, i ga­śnie,
męż­nie aniel­ską ośle­piw­szy bro­nią
Cen­tau­ra Py­chy,
za­śpie­wać pieśń tę je­dy­ną:
Bądź po­zdro­wio­ne Cier­pie­nie,
gdyż z cie­bie ro­dzi się Mi­łość!
O bra­cie mój, księ­ży­cu! o sio­stry me, gwiaz­dy!
Świe­ci­cie nad mro­ka­mi mo­jej sio­stry zie­mi,
co, ma­jąc Ju­tro przed sobą,
nie umie za­snąć w ła­sce i spo­ko­ju,
a tyl­ko w my­ślach się wije,
jak by, po­wstaw­szy rano,
roz­pu­ścić wszyst­kie swe żą­dze...
Za­zdrość się ze­rwie
i bę­dzie za­zie­ra­ła pod okna są­sia­da,
żali nie biel­szy chleb na jego sto­le...
A po­tem, prze­kli­na­jąc dzień, któ­ry ją zro­dził,
pod far­tuch scho­wa gar­nek z roz­ża­rzo­nym wę­glem
i pój­dzie go pod­ło­żyć mię­dzy sno­py zbo­ża...
O bra­cie mój, księ­ży­cu! o sio­stry me, gwiaz­dy!
Chwal­cie wraz ze mną Mi­łość,
aże­by Chci­wość
nie wy­cią­ga­ła po­kur­czo­nych pal­ców
po kru­szec dro­gi, scho­wa­ny w piw­ni­cach
zam­ków, uję­tych w pa­rów i ostro­kół...
Al­bo­wiem wszyst­ko jest mar­ność,
i blich­trem i próż­nią
po­tę­ga moż­nych,
a bło­go­sła­wion li ten,
któ­ry w rze­mien­nym prze­pa­sa­niu swo­im
nie nosi zło­ta ni sre­bra,
lecz bosy, z od­kry­tą gło­wą
idzie po­mię­dzy swą brać...

O bra­cie mój, księ­ży­cu! o sio­stry me, gwiaz­dy!
Na lśni­stych wa­szych dro­gach, w tę­czach wa­szych
bla­sków
rząd apo­sto­łów i świę­tych,
pro­ro­ków i pu­stel­ni­ków
i za­chwy­co­nych dzie­wic,
oczy utkwiw­szy w Krzyż,
wy­rze­czeń nuci psalm.
I słod­kość mają w oczach,
na gło­wach kwia­ty li­lij,
krew z nich stru­mie­niem cie­cze,
a ręce ich opar­te
na prze­wią­za­nych słu­pach,
na roz­ża­rzo­nych roż­nach,
na ko­łach że­la­zi­stych,
na mie­czach i to­po­rach,
a z warg im uśmiech­nię­tych
wy­pły­wa zboż­ny psalm.
A tu­taj, w mro­kach zie­mi, śród pa­ła­cu Zbyt­ku,
na stop­niach ba­zal­to­wych, pod urną z por­fi­ru,
cięż­ki za­sy­pia Prze­syt...
O zwi­sie pier­si oparł
obrzę­kłą twarz i śpi...
Dłoń jego ści­ska pu­char,
z nie­go się wino leje
na róże, po­zry­wa­ne w wi­ry­da­rzu wio­sny!

O róże, sio­stry moje, o naj­mil­sze dzie­ci
ko­cha­ją­ce­go Twór­cy,
co po­siał was, by upleść nie­biań­ską ko­ro­nę
dla Prze­naj­święt­szej Pan­ny:
prze­bacz­cie, że was ręce do­tknę­ły nie­czy­ste!
O zbudź się, Grze­chu grze­chów, i pa­trzaj: tam Sza­tan
na bar­ki wziął Roz­pu­stę,
zbie­głą z uści­sków twych,
i, skrzy­dła roz­po­starł­szy, wzniósł ją nad twój gmach
i rzu­ca z wy­so­ko­ści, się­ga­ją­cej nie­bios,
na wie­ków wiek za­mknię­tych, w strasz­ne wid­mo Sądu.

Sły­szę —
aniel­skie hu­czą trą­by —
wi­dzę —
umar­li wsta­ją z gro­bów,
kłąb ciał w śmier­tel­nych kur­czach
prze­kli­na, ry­czy, wzdy­cha
wes­tchnie­niem, od któ­re­go ślep­nie prze­ra­że­nie...
Po­twor­ne sznu­ry wę­żów
wpi­ły się w po­tę­pień­ców,
a czar­ny Sza­tan-zwierz
roz­ry­wa ich wi­dła­mi
i strą­ca w pie­kiel­ny ogień.
A nad ostat­nim szcze­blem
dra­bi­ny Ja­ku­bo­wej,
na chmu­rze spło­mie­nio­nej
siadł spra­wie­dli­wy Sę­dzia
i są­dzi złych i do­brych,
i są­dzi tak przez wie­ki, dłu­gie, strasz­ne wie­ki.

Za­się Bóg-Czło­wiek,
Krzyż dźwi­ga­ją­cy w jed­nej,
a dru­gą na swe bli­zny wska­zu­jąc otwar­te,
Cier­pie­nia wzy­wa gło­sem,
aby uko­chać Mi­łość,
gdyż ona li od­wle­cze
dzień Sądu...
A na ma­leń­kim ziarn­ku,
do­kąd do­tych­czas nie do­tar­ły jesz­cze
grzmo­ty aniel­skich surm,
wy­kwi­ta kwiat ostat­niej,
naj­ha­nieb­niej­szej zbrod­ni:
tam Chci­wość, Py­cha, Za­zdrość
do wal­ki bra­to­bój­czej po­ga­nia ple­mio­na.

Wi­dzę —
leje się krew czło­wie­ka.
Wilk, sza­kal i hy­je­na
rzu­ca­ją le­go­wi­ska.
Łuna za łuną bije,
sie­ro­ty pła­czą głod­ne
i mat­ka pierś roz­ry­wa.!

Wi­dzę —
ka­le­kom z rąk wy­schnię­tych
na zie­mię lecą kro­kwie,
a star­ce, bez pod­po­ry, da­rem­nie oczy­ma
szu­ka­ją ośle­pły­mi, gdzie zna­leźć kęs chle­ba.
A Dżu­ma, owi­nię­ta w sza­ry, dłu­gi ca­łun,
prze­bie­ga z kosą w ręku za­gon za za­go­nem
i kosi resz­tę kło­sów, któ­rych nie stra­to­wał
sza­lo­ny. Mi­ło­sier­dziu wro­gi ta­bun woj­ny.
O bied­ni sta­rusz­ko­wie! o sła­be sie­ro­ty!
O mat­ki zroz­pa­czo­ne! do was ci ja idę!
O zie­mio, sio­stro moja, ro­dzi­ciel­ko Winy,
do cie­bie ja przy­cho­dzę bez zło­ta w rze­mie­niu,
po­kor­ny i ubo­gi,
tyl­ko bo­ga­ty tym Sło­wem,
co dziś przy słoń­ca za­cho­dzie,
przy dźwię­ku dzwo­nów i przy szep­cie traw,
sta­ło się dla nas orę­dziem po­ko­ju!
O zie­mio, sio­stro moja, żąd­na krwi i hań­by,
do cie­bie ja przy­cho­dzę,
bosy, z od­kry­tą gło­wą,
i jarz­mo twe i grzech twój, i wszyst­ką twą gro­zę
chcę dźwi­gać ra­zem z tobą
i ra­zem z tobą śpie­wać
prze­dziw­ny hymn Mi­ło­ści,
boć ona li od­wle­cze
dzień Sądu...

O bra­cie mój, księ­ży­cu! o sio­stry me, gwiaz­dy!
O róże, któ­re dło­nie zry­wa­ją nie­czy­ste —
chwal­cie wraz ze mną i z wszyst­kim stwo­rze­niem,
z mym dro­gim bra­tem ogniem
i sio­strą moją wodą,
z wszyst­kim, co ro­śnie i peł­za, i kwit­nie,
z wszyst­kim, co szu­mi i szep­ce, i dźwię­czy,
z wszyst­kim, co pło­nie i ga­śnie —
chwal­cie, chwal­cie, chwal­cie
spra­wie­dli­we­go Sę­dzię,
któ­ry od­wle­cze dzień Sądu
przez Mi­łość...

Rę­ceś mi prze­kłuł i nogi
i w bok mi włócz­nię wbi­łeś,
a bia­ły twój Se­ra­fin
zstę­pu­je ku mnie z Krzy­ża,
zaś na pro­mien­nym ob­ło­ku
pta­szę­ta wiją gniaz­da
i nucą...

Ucisz­cie się, ptasz­ko­wie! brat wasz pieśń chce śpie­wać,
al­bo­wiem ser­ce mu ro­śnie,
że może cier­pieć Cier­pie­niem,
z któ­re­go ro­dzi się Mi­łość...
Że wy­cią­gnąw­szy ra­mio­na
i za­pa­trzo­ny w tę ja­sność,
opły­wa­ją­cą cier­nie,
zwi­te na Krzy­ża wią­za­niu,
może dziś słu­chać wie­wów,
któ­reś nam dał,
aby­śmy przez nie ro­zu­mie­li tchnie­nie
Two­jej Isto­ty —
że może słu­chać tych szep­tów,
któ­reś nam dał
w eu­ka­lip­to­wych ko­ro­nach,
w ci­chych ga­łę­ziach oli­wek i pi­nij,
by­śmy w nich mie­li od­dźwięk ta­jem­ni­cy
Twój ego bytu!...
Lub nie! śpie­waj­cie wraz ze mną
hymn ja­śnie­ją­cy, jak słoń­ce,
gdy pada na tę łąkę, na zło­my te sza­re,
na moje mia­sto ro­dzin­ne,
na grzbie­ty tych mgła­wych gór!
Chwal­cie Go ra­zem ze mną,
boć On wam dał skrzy­dła,
aby­ście mo­gły ką­pać się w ]
On to wam krą­głe dał oczy,
aby­ście mo­gły pa­trzeć na ten Krzyż -
na Se­ra­fi­na twarz!
On wam dal bruz­dy i mie­dze,
krze­wi­nę gło­gu i wierz­choł­ki drzew,
aby­ście mia­ły gdzie spo­cząć!
On ci tak swo­im każe świe­cić ża­rom,
iżby się ziar­na kru­szy­ły
na za­pas dla wa­szych spi­chle­rzy!
Śpie­waj­cie, bra­cisz­ko­wie, i ty, sio­stro psz­czół­ko,
i ty, mój świersz­czu po­lny,
i ty, moja musz­ko,
i ty, mój kwie­cie ru­mian­ku,
i ty, da­le­ki a głę­bo­ki szu­mie
mo­je­go bra­ta wia­tru,
i ty, je­dwab­ny pro­mie­niu,
któ­ry oprzę­dzasz ten stok!
I ty, sio­stro Kla­ro,
któ­rą wy­bra­łem mię­dzy nie­wia­sta­mi,
al­bo­wiem wdzięcz­na je­steś i za­chod­na,
a za­się du­sza twa
jest jak prze­dziw­ne zwier­cia­dło,
od­bi­ja­ją­ce świę­tą wolę Twór­cy !
W wy­so­kiej, bia­łej wie­ży
za­mknę­łaś swe Dzie­wic­two,
a świę­ci anio­ło­wie
zno­szą mu kwia­ty hoł­du.
Strze­że go Czy­stość i Mę­stwo,
wszyst­ko się przed nim kło­ni,
i jam cię nie ob­ra­ził
choć­by naj­mniej­szym drgnię­ciem
przy­cza­jo­ne­go Grze­chu.
Zaś pa­trząc w two­je oczy,
w ci­che, głę­bo­kie oczy,
w któ­rych się za­mknął Raj,
nim jesz­cze zdrad­ny wąż-
owi­nął w swo­je krę­gi drze­wo Zła i Do­bra,
Mi­ło­ści czu­ję praw­dę,
je­że­li jest jaki od­dech,
któ­rym po­ran­na zo­rza
owie­wa tron nie­bie­ski w dzień Wnie­bo­wstą­pie­nia.
A oto wczo­raj w nocy,
gdym legł na gar­ści sło­my.
Ku­si­ciel, wszedł­szy do mnie,
celę mą zmie­nił w ko­ściół.
O Sę­dzio, prze­bacz grzech!
Księ­ża, sie­dzą­cy w stal­lach,
śpie­wa­li Mi­se­re­re,
a każ­dy dźwięk się sta­wał
czer­wo­ną lub bia­łą różą
i pa­dał na mar­mu­ry.
O Sę­dzio, prze­bacz grzech!
W kosz­tow­nych ka­dziel­ni­cach
pa­li­ły się ka­dzi­dła,
a na opa­lach dymu
sła­ły się chó­ry świę­tych,
po­mię­dzy nimi Sza­tan.
O Sę­dzio, prze­bacz grzech!
A kie­dy za­śpie­wa­li:
„Wie­czy­sty spo­kój, Pa­nie,
racz dać tej grzesz­nej du­szy!"
spo­mię­dzy gro­na świę­tych
na dro­dze róż i bla­sków,
tyś ze­szła ku mnie naga —
o Sę­dzio, prze­bacz grzech!
I ko­ściół się prze­mie­nił
w kosz­tow­ny pa­łac Zbyt­ku;
świat wszy­stek się roz­sza­lał
jak ta­bun dzi­kich koni
bez uzdy i wę­dzi­dła.
Wino się stru­gą lało,
gię­ły się srebr­ne sto­ły
od po­zło­ci­stych za­staw,
śpiew, har­fy, chut­ne krzy­ki
i na­gie cia­ła w plą­sach:
świat wszy­stek się roz­sza­lał
jak ta­bun dzi­kich koni
bez uzdy i wę­dzi­dła.
Sam Sza­tan mu przy­gry­wał
i suk­nie zdzie­rał z ko­biet,
i war­kocz im roz­pla­tał,
i rzu­cał je pi­ja­ne
w sza­lo­ny tłum pi­ja­nych.
Śpiew, har­fy, chut­ne krzy­ki
i na­gie cia­ła w plą­sach:
świat wszy­stek się roz­sza­lał
jak ta­bun dzi­kich koni —
sam Sza­tan mu przy­gry­wał...
A ja, zluź­niw­szy rze­mień­ca,
peł­ne­go sre­bra i zło­ta,
le­głem pod urną z por­fi­ru,
na stop­niach ba­zal­to­wych.
I twarz skło­niw­szy obrzę­kłą
na tłu­stą pierś Sa­ty­ra,
z je­dwa­biów od­sło­nię­tą,
Ie­dwiem udzier­żył pu­char.
Z nie­go się wino lało
na róże po­de­pta­ne,
a z ob­jęć mych ucie­kła —
wy­rwa­ła się Roz­pu­sta,
ma­ją­ca two­je oczy...
I Raj się w nich za­my­kał
z ośli­złym wę­żem Zdra­dy,
kie­dy już w swo­je krę­gi-
owi­nął Zło i Do­bro.
Ucie­kła prze­sy­co­na —
Sza­tan ją wziął na skrzy­dła
i uniósł nad mój gmach,
w któ­rym się świat roz­sza­lał
jak ta­bun dzi­kich koni...
Do wy­so­ko­ści nie­bios,
na wie­ków wiek za­mknię­tych,
wzniósł ją na swo­ich bar­kach
i rzu­cił w wid­mo Sądu.
Aniel­skie gra­ły trą­by,
świat wszy­stek ję­czał, pła­kał,
klął, wił się, ry­czał, wzdy­chał,
że od tych wes­tchnień strasz­nych
ośle­pło prze­ra­że­nie...
Zaś na ma­leń­kim ziarn­ku,
le­żą­cym u mych stóp,
wy­kwi­tał kwiat ostat­niej,
naj­ha­nieb­niej­szej zbrod­ni:
to Py­cha, Chci­wość, Za­zdrość
do wal­ki bra­to­bój­czej po­pchnę­ła ple­mio­na...
Ale nad sro­gi Twój roz­gniew
moż­niej­szą, Sę­dzio, Twa li­tość,
co z strasz­li­we­go zbu­dziw­szy mnie snu,
ka­za­ła iść mię­dzy cier­nie
i żą­dze wy­ta­rzać w ich kol­cach...
I po­pły­nę­ła ma krew,
i cier­nie za­kwi­tły ró­ża­mi,
aże­bym ra­zem z nimi
i ra­zem z tobą, o sio­stro ma, Kla­ro,
mógł sła­wić i wiel­bić Twór­cę!
Aże­bym ra­zem z won­nym kwia­tem róż
i ra­zem z du­szą twą
mógł dziś za­śpie­wać hymn,
że Mi­łość idzie przez cie­bie,
Mi­łość nie­win­na i czy­sta,
któ­ra zwy­cię­ży nas!
O nuć­cie ra­zem ze mną, bra­cisz­ko­wie moi,
pta­szę­ta na pro­mien­nym sie­dzą­ce ob­ło­ku!...
Se­ra­fin stoi przy mnie
i pa­trzy jej oczy­ma,
i ro­dzi się Mi­łość —
i świat się ob­sy­pu­je kwia­tem i zie­le­nią!
O nuć­cie, bra­cisz­ko­wie i ty, sio­stro psz­czół­ko,
al­bo­wiem ro­dzi się Mi­łość
I dźwięk pły­nie po zie­mi, nig­dyć nie sły­sza­ny,
gdy Życie było li Cia­łem!
O nuć­cie, me pta­szę­ta i ty, sio­stro musz­ko,
i ty, mój świersz­czu po­lny,
i ty, mój bra­cie wie­trze,
i ty, mój ogniu, wie­ku­isty ogniu,
al­bo­wiem Mi­łość się ro­dzi
i po­ko­le­nia idą w imię Du­cha
do wal­ki z Prze­mo­cą i Zdra­dą!
A w bo­ha­ter­stwo oku­ta ich pierś —
we wiel­kiej idą pro­ce­sji,
w śmia­łym sze­re­gu,
a Czy­stość wie­iń­czy im skroń,
a ha­sło: Zba­wie­nie przez Mi­łość!...

Ra­du­je się moje ser­ce,
ra­du­je się wiel­ką ra­do­ścią,
żeś ręce mi prze­kłuł i nogi,
że krew mi z boku cie­cze,
że mogę pa­trzeć w Krzyż,
że mogę cier­pieć Cier­pie­niem,
z któ­re­go ro­dzi się Mi­łość...-
Ra­du­je się moje ser­ce,
ra­du­je się wiel­ką ra­do­ścią,
że Twój Se­ra­fin bia­ły
Śmierć już pro­wa­dzi ku mnie:
bądź po­chwa­lo­ny przez mą sio­strę Śmierć!
Nie na to ją stwo­rzy­łeś,
aby nam była znisz­cze­niem,
tyl­ko w ła­god­nych jej oczach,
pa­trzą­cych na mnie błę­kit­ną świa­tło­ścią
źre­nic mej sio­stry Kla­ry,
po­tę­gęś za­mknął zbaw­czą,
przez któ­rą czło­wiek się sta­je
szczę­śli­wym uczest­ni­kiem
nie­śmier­tel­ne­go Żywo­ta!
Rę­ceś mi prze­kłuł i nogi
i w bok mi włócz­nię wbi­łeś,
a bia­ły Twój Se­ra­fin
zstę­pu­je z Twe­go Krzy­ża
i w bla­skach pro­mie­ni­stych
Śmierć już pro­wa­dzi ku mnie —
bądź po­chwa­lo­ny przez mą sio­strę Śmierć!
Nie szu­kam ci ja ulgi,
bom na to jest, by cier­pieć,
a tył­kom wiel­ce spra­gnion
wie­ku­iste­go Żywo­ta,
któ­re­go bra­my, peł­ne chwa­ły Twej,
otwie­ra mi w tej chwi­li
sio­strzy­ca uko­cha­na,
przed­nia wśród Two­ich có­rek —
Śmierć!

Bądź po­chwa­lo­ny
przez jej wy­baw­czą Moc!
Bądź uwiel­bio­ny-
przez uko­cha­nie Śmier­ci!
Oto spo­glą­da na mnie
głę­bią ła­god­nych źre­nic
Two­jej wy­bran­ki Kla­ry,
a świe­żych ust dzie­wi­czość
szep­cze mi słod­kie sło­wa,
że już się zbli­żył utę­sk­nio­ny czas
tych mo­ich z nią za­ślu­bin...

Krew są­czy mi kro­pla­mi
z prze­kłu­tych rąk i nóg,
stru­mie­niem krew mi ciek­nie
ze zra­nio­ne­go boku,
a cia­ło prze­bie­ga dreszcz...
Kle­ją się cięż­kie po­wie­ki,
bez­wład­nie opa­da­ją
po­nad ga­sną­cą ja­śnią mo­ich ócz,
któ­re za chwi­lę, za chwi­lę
blask uj­rzą prze­wspa­nia­ły
Two­je­go Ma­je­sta­tu.

O wscho­dzie no­we­go bytu!
Pło­nie już moja góra,
pali się ogród róż,
anie­li na skrzyp­cach gra­ją
u wej­ścia Por­cjun­ku­li,
pta­szę­ta wy­śpie­wu­ją,
oli­wek li­ście szep­cą
po­ran­ny ci­chy pa­cierz,
a kor­ni bra­cisz­ko­wie
na pro­stych nio­są ma­rach
to grzesz­ne cia­ło moje,
owi­te w czar­ny ha­bit...
Se­ra­fin scho­dzi z Krzy­ża
i Śmierć spo­glą­da ku mnie
ła­god­ną głę­bią źre­nic
Two­jej wy­bran­ki Kla­ry —
bądź po­chwa­lo­ny przez mą sio­strę Śmierć...

Czy­taj da­lej: Przy wigilijnym stole - Jan Kasprowicz