Gdzieżeś Muzo, co niegdyś twych czasów płomieniem
Grzałaś pierś, której śpiewy dzisiaj jeszcze słyną —
Gdzie śpiewak, co w swe czasy unosi wspomnieniem
Kędy te czasy — Muzo! Muzo nad ruiną? —
Ty znikłaś — znikł twój śpiewak — lecz pieśni nie giną!
Żyją — choć me ukocha ich tu nikt miłością —
W połowie hańbą wieku — a w części jasnością!
On żyć chciał póki mury kapitolu stoją.
Padły mury — on stoi — pielgrzym mimo woli
Przechodząc, w szumie kaskad barwnych łąk Tyroli,
Z westchnieniem zerwie fiołek, co kładł na skroń swoją,
Bo liryczna pieśń leci na czasu rozdroże,
Aż na łódź dziejów siądzie odetchnąć piersiami,
Jak bocian znużony z statku patrząc w zorze;
Śpiewak płynie jak żeglarz przez zdąsane morze —
Skała czasem pierś strzaska, lub ją piorun spali,
A jednak Muzo! pytam, choć leci bezdrożem,
Morze włada żeglarzem, czyli żeglarz morzem?
Ha! On depcze po śmierci — bo on panem fali! —
Przyjaciele!
Zdołalibyście być Panami
Waszego śmiechu, taką postać oglądając,
Której malarz, na końskim karku osadzając
Głowę człowieka, upstrzył by ptaka piórami;
A z mnóstwa członków złożony kształt pięknej kobiety,
Zakończył szpetnej ryby łuskatym ogonem —
Wierzcie Pizonowie! że takiej zalety!
I potworniejszy stokroć od obrazu tego
Jest utwór, co stworzony z rozpalonym łonem,
Gorączkowych urojeń widziadła samego:
Gdzie ramię od ramienia, różna kość od kości,
Choć przystaną — stanowić nie mogą całości!
Lecz wieszczom i malarzom służy prawo równe
W własne kształty przybierać istoty stworzone?
Wiemy o tym — i prosząc o względy równe,
Przesyłamy je wzajem, ale słabą stronę
Tworzenia niewłaściwych i różnych postaci,
Nie zniesiemy! — ni bratania wężów z ptaszym płodem.
Ni spokrewnienia wilków z słabych owiec rodem!
Gdzieniegdzie w wyższym tworze, dla zaokrąglenia
W cienie ozdobne światło rzucić się opłaci:
Czy myśli kolorytem kreślisz gaj zielony,
Czy Diany ołtarze, lub dźwięki strumienia,
Co dzwoniąc szklaną falą, na kamień z kamienia
Przebiegają niw polnych kobierzec zielony —
Czy wreszcie siedmiobarwny łuk tęczy chcesz skreślić —
Lecz ozdoby się rodzą — o nich nie trza myśleć.
Może oddać potrafisz cyprys rozżalony,
Nad grobami samotnie w żałobie zwieszony?
Lecz cóż po nim, gdy żeglarz co stracił nadzieję
Po strzaskaniu łodzi, się wdarł na brzegi,
I gdy losów szczęśliwe zbiegły się koleje,
On obraz swój malować w murach świątyń każe;
Kędy na chwałę bogu wilgotnego łoża
Z trójzębem, ozdobione wznoszą się ołtarze! —
Toć wtedy zamiast urny co z pod mistrza dłoni
Wychodząc, miała zdziwić urokiem piękności,
Urósł chropawy garnek potwornej szpetności.
Jaki chcesz obierz utwór — a byle całości,
Przystanie do twej myśli ni to laur do skroni.
Ojcze! i godni Ojca przyjaźni synowie!
Największych błędów źródło nagannym nie bywa —
Przed wszystkim chcę, by mowa ma była treściwa.
Rozliczne myśli nieraz chmurzą się po głowie,
Każdy obraz mnie blaskiem łudzi przyjemnym,
A gdy strumień słów moich nazbyt się rozpływa,
Chcę być zwięzłym — a staję się z mą myślą ciemnym.
Niech miłe z pożytecznym przed oczy się stawi,
Księga niechaj mnie uczy albo niech mnie bawi.
Temu co ściga lekkich pomysłów rojenia,
Co na słówka poluje gdyby na motyle,
Temu zbędzie na sile i źródle natchnienia;
Ten zapału nie wzbudzi — i krótkie trwa chwile!
Kto zaś zniósł swych rusztowań wielkie przedsięwzięcia,
Ten staje się odętym, i godnym śmieszności,
Silny wolą, a myślą słabszy od dziecięcia,
Własne oczy zawiązał przepaską piękności! —
Boć w sztuce miły bracie przed wszemi rzeczami
Wielki cel masz małymi osiągnąć środkami;
Który zaś się ulęknie walk umysłu burzy,
Podle pełza z robactwem w swych myśli podróży;
Nie dopełznie do celu bojąc się nagany
I w drodze zginie marnie jak liść rozdeptany!
Krytyka, o pieśniarzu! przyjaciółka twoja
Coć stroić młodą lutnię życzliwie pomaga,
Słowa jej wierne płyną z bezstronności zdroja,
Na nią pieśnią odpowiedz gdy cię słusznie smaga.
Lecz jeśli nie bezstronna, nie jak rówiennica
Podaje dłoń przyjazną i w drogę ośmiela,
Pluń jej w oczy! i wyszydź, boć jest zazdrośnica,
Co w zgubie twojej szuka własnego wesela!
A takiej nie odrzeknij ni marnego słowa,
Lecz milcząc dumnie, odejdź, a cisza grobowa,
Przerwie się wkrótce szmerem głosu uwielbienia
Dla ciebie, nad zdeptanej w głosie wyszydzenia!
Rywalce daj po gębie, dumny naganami,
I kiedy wicher wieje obróć się plecami.
Szanuj sądy roztropnych, głupców sądy małe
Za najlepszą gdy giną poczytaj pochwałę.
Kto myśl sztuczną ozdobą zbyt często przeplata,
Kto pomysły rozrzutnie przekształca i zmienia,
Ten na skrzydłach zapału w chwili urojenia
Zbyt daleko od boskiej prawdy już ulata!
Ten państwo ryb przeniesie w świat rozgałęziony,
A dzika w wodne głębie kędy Neptun włada,
Trwogą błędu nasz umysł często w błąd upada;
Trwogą winy natłokiem swych myśli pędzony —
Bojaźń, niepewność siebie, zwłaszcza gdy brak sztuki,
A sztuce z władzą ducha potrzeba nauki.
Nauka jak kobieta, jest nieubłagana
Ale tylko z daleka! porwij ją w objęcia,
Rozkochaj się, aż będzie w tobie rozkochana,
Przyciśnij ją do serca, tchnij w nią iskrę duszy:
A podda się ofierze słabsza od jagnięcia —
I kochając, potęgą od Cię miłowana,
Stworzy raj koło ciebie — pęta myśli skruszy.
Uśmiechnie się jak dziecię małe do dziecięcia,
Gdy go ujrzy w zwierciedle, ledwo łzy osuszy!
I wierny rzeźbiarz zręcznie dłutem wypiętnuje
Włosy, co się po czole rozlały splotami,
I fałd togi muskanej z lekka zefirami —
Lecz cóż? jeżeli w twarzy wyrazu brakuje,
A w postaci harmonii miłej wzrok nie czuje? —
Stąd zrzekłbym się wieszczego w utworze natchnienia,
W połyskującym włosie, ni to kruka skrzydła,
I brwi ciemniejszych łuków — gdy od przyrodzenia
Dany nos szpetny, miałby zniszczyć te mamidła,
I zmienić w kształt potworny czubate straszydła! —
A wy, co poczynacie Pizonowie mili:
Z namysłem wybierajcie prac waszych rodzaje,
Uważając najbaczniej w ich osnowie, czyli
One do sił stosowne? — a komu sił staje,
Temu nigdy nie braknie na wdzięku i ładzie,
A jeśli się nie mylę — w prac jego porządku
Od początku do końca, z końca do początku
Porywająca piękność rozleje się w składzie.
A jeśli nowe rzeczy, nowymi mianami
Nazwać tobie wypadnie, w kształt dotąd nieznany,
Służy prawo takimi siać Ci wyrazami,
O jakich i nie marzył Ceteg przepasany —
Gdy sobie już zaufasz, poczuwszy swe siły
Będziesz gładki i zwrotny, i dźwięczny i miły.
Zwłaszcza, gdy wyraz dawniej już ludziom znajomy
Opleciesz tam kędy nowej promieniami myśli
Tryśnie, jak gdyby sam był dopiero stworzony,
I nad który już trafniej tam go nikt nie wymyśli —
Język — to skarb przedrogi! — poezja przeklina
Tego, co go przemarni jako matka syna:
I tym biada, co czynią ją igraszką płochą —
Miernym poetom przeto poezja macochą!
Nowe odkrycia w nowe trzeba przybrać miana —
Cecyliusza i Plauta prawo, dzisiejszemu
Służy takoż Variovi, służy Virgilemu —
A myśl nowa tym cudniej odstrzeli, przybrana
W kształt prosty, co nadając się łatwo i mile,
Dobrem wrażeniem w każde uderza nas chwile —
Słowa jak liście drzewa: świeże i majowe,
Co z każdej zimy wiatrem opadają,
A z wiosny tchnieniem, przebudzone, nowe,
Nagie gałązki puchem odziewają
I szumem całą ożywią dąbrowę! —
Wszak widzieliśmy dzieła za swych dni święcone,
Z czasem oddane wzgardzie, i smutnie zamarte,
A dzieła wolną pracą wieków utworzone
Widziemy po dni nasze wielkie, nie zatarte —
Królewskie dzieła, żyzne po dziś dzień bagniska,
W łono ziemi gościnnie wód fale wpuszczone,
Użyźniają swych brzegów pokłady zielone,
Wabią łodzie i statki, w pokoju siedliska —
Strzegąc ich od smutnego na skał łonie skonu
I namiętnych uścisków ramion Aquilonu,
Wszystko przejdzie na ziemi, prócz tego co w mowie
Zlało się dźwiękiem myśli w jej dziecięcia słowie,
A słowo ziemią czynu — jak w ziarnie nasienie
Wyda czyn — lecz gdy skona już czynu istnienie,
Znowu czyn wraca w słowo, by tkwić w wieku głowie —
Słowa dawne skrzydłami Feniksa powstają,
I w nowe dziś użycie wracać poczynają —
W jakie kształty odziewać, w jakie stroić szaty
Bohaterów i królów — i stare ich światy
Stary uczy nas Homer.
On w pieśń ujął dzieje —
Każda postać pod jego ręką olbrzymieje,
Choć mistrz czasem się zdrzemnie:
Wiersz ten przeplatany,
Jak kwiat róży z Cyprysem upleciony w wieniec,
Jako przy zbrodni cnota, przy starcu młodzieniec,
Zawsze wielki się budzi, rycząc jak lew ranny —
Kto zaś ducha elegii pierwszy w słowo wcielił,
Dotąd w mgle niepewności zostało, i płonne
Dotąd wszystkie zabiegi — nikt się nie ośmielił
Rozciąć tę tajemniczą ciemności zasłonę.
Archiloch krwawe zęby zaostrzył jambu,
Który się rozchychotał w piekielnej ironii,
I pokumał Erinnią.
W szaty dytyrambu
Dla tych, co pieśnią pragną wynucić w harmonii
Bogów chwałę, i dumnych zwycięzców igrzyska,
Lub z cieniów dawnych przeszłe wskrzeszał widowiska;
Co uczucia wyniosłe, młodością natchnione
Opiewają, by myśl ich równym głosem brzmiała,
Tym Muza z dłoni swojej w dłoń Lirę oddała.
Liryzm! liryzm najwyższy! —
On zapału drgnieniem
Napala i porywa swych prądów strumieniem,
Jak wodospad z skał pędząc, grzmiąc z piersi natchnienia
Wlecze myśl zachwyconą w świat swego stworzenia!
Wszystko przepali, wstrząśnie, porwie w swe ramiona,
Tryska iskrami natchnień z młodzieńczego łona!
Płynie perłami niebios, i na piórach szału
Grzmi piekłem, lub słowiczą piosnkę rzewnie dzwoni,
I łzę przeczuć proroczych nad swą pieśnią roni,
Nim lawą skamienieje w kolos ideału! —
Jego wieki — on wieki przeżyje z kolei
Na nich stanie nadgrobkiem: dobrego nadziei! —
Skąd mi prawo dźwigania godności poety
jeśli mistrzem mej pieśni i Panem tworzenia
Nie zdołam być! — lub duch mój w tych kształtów odcienia
Nie wtajemniczy siebie poczuć zalety? —
Tragedia wiele roni, gdy w komedii szały
Zgłuszy barw arlekińskich, koźli strój pstrokacizną.
Czasem nie złe, złe śmieszne, gdy dowcip bogaty —
Kształt godnej Melpomeny winien być poważny,
Zamyślony i smutny, spokojny z trucizny
Czaszą — sztyletem, jeśli w cnoty lub ojczyzny
Imię idzie w koniecznej drogi ślad żelazny:
Nie ubłagana stąpa po słówek drabinie,
Aż swą szatę rozedrze na tragicznym czynie —
A równie: głos spiżowy, wiersz ciężki, poważny
Nie udźwigną ramiona swobodnej komedii,
jeśli są, niech się prędko goją wszystkie blizny.
W śmiesznym wskazane świetle, wprost sprzecznym tragedii —
Stara młodość w niej śmieszna, i umizg siwizny,
Wad, przesądów bałwany gruchocze jowialnie,
Chociaż uśmiech jej wiecznie płacze niewidzialnie —
Talia przebaczy w przejściu jakie głębsze słowo,
W burzach gniewu, gdy śmiechem ma być rozjaśniona;
Zniesie i Melpomena z owężoną głową,
Choć śmieszniejszym słóweczkiem plunie pierś zdraźniona.
Lecz nie dość, by dla ludzkiej były dogodności
Te dzieła, w tym bynajmniej nie mają wartości,
Prawda — i zawsze prawda — jasna, obnażona,
I dziewicza jak posąg porannej miłości
Niech boli jak chce — wieszczu! to twoja korona!
Od ciebie to zależy by się twarze śmiały,
Gdyś komik, a gdyś tragik, by z tobą płakały —
A jeśli chcesz bym spotkał oczyma łzawymi
Smutną postać co w prawdy walczyła ofierze,
Ty ich ojcze! ich twórco, płacz pierwej nad niemi
Tajemnicy geniuszu, łzami dziecinnymi;
Lub nad niemi sam z sobą pierw się uśmiechnij szczerze!
A gdy krzyk zapału zabrzmi w koło ciebie,
Lub wieńce wawrzynowe lecą na twe skronie,
Ty milczysz wtedy twórco, bo ty już u siebie
Czułeś dawniej co oni teraz czują w łonie —
Tylko się łza tajemna w twym oku zakryci,
Bo poznasz jak daleko tym ludziom zapału
Chwilowego, do twego bóstwa ideału —
I chmurą pierś zasuniesz co swe bóstwa święci! —
I poznasz że kto tworzy, niech tworzy bez uszu,
Tylko swego o radę niech pyta geniuszu,
A jeżeli go nie ma, to go rady zdradzą —
Bo na śmierć i na geniusz, mędrcy nie poradzą!
Tyś płakał łzami dziecka nad twoją ofiarą,
Dojrzałeś żarem słońca natchnień, mąk zapału,
I najpierwszy klęczałeś w piersi z żywą wiarą
Przed ołtarzem twych tworów — lub śmiał się do szału
W duszy, z śmiesznych, dziwacznych, spaczonych postaci,
Któreś widział przed sobą — za które śmiech płaci —
Choćbyś wolał wyśmianym być, niż wyśmiać braci,
Których śmiech twój znów sobą uczyni pomału!
Przeklęty, kto złej woli w świat szyderstwem plunął,
Ten choćby z szczytów niebieskich — już runął!
I jeśliś twoim kosztem, walki twej stałością
Nie dokupił się myśli co czucia mądrością,
Nic cię tu nie przeżyje — i będą nicością!
I inaczej twój smutek, w śmiech im skrzywi usta,
Lub lekki sen na oczy myśl im ciągnie pusta.
Natura matką ducha! a usposobienie
Niech wywoła, oburzy, lecz zostanie takiem,
Jak je wydać doradza najpierwsze natchnienie —
A myśl lotna, beznogim nie stanie się ptakiem.
Głos wrodzony łez, śmiechu, w kształcie wielorakim,
Wiele na tym zależy w mowie: Pan, czy sługa,
Młodzieniec Ci, czy starzec, mamka czy matrona,
Czy kupiec, czy ziemianin co się ima pługa,
Kolchijczyk, czyli dziecię Tebańskiego łona —
Ten Argią zamieszał, czyli ów co Teby?
Słowem — układać rzeczy wedle ich potrzeby.
O twórco! — jeśliś silny, własnym pobież torem;
jeśli sobie nie ufasz, idź za drugich wzorem.
Chlubnie skreślisz twą postać, jeśli bohaterem
Śmiałym, dumnym, powabnym, Achilla wystawisz,
W silnym postaciowaniu zbliżysz się z Homerem:
A tym milsze wrażenie czytelnikom sprawisz,
Kreśląc dzikim charakter niezgiętej Medei.
Przebiegły Ision, w złości Medea płacząca,
Smutny Orest, smutniejsza ofiara błądząca;
Boleść kona w promyku wschodzącej nadziei!
A nie pocznij twej pieśni jak Cylijczyk śpiewał:
«Będę szczęście Priama, i wojny opiewał — »
Pieśń jego byłaż godną takiego wezwania?
Góry z hukiem się wstrzęsły, lasy zaszumiały,
A szczur śmieszny się zrodził wśród oczekiwania —
Nie wspanialej że śpiewak ozwał się nieśmiały,
Poprzedzając pieśń słowy: «Powiedz Muzo moja,
Powiedz mi imię męża, który bez nadziei
Przebłąkał stare życie, gdy runęła Troja?
Dzieje męża, co widział w świecie tyle cudów,
Wiodąc życie tułacze od ludów do ludów!» —
On w utworach swej myśli miał najpierw na celu
Aby nie dym z płomienia, ale płomień z dymu
Strzelił jasną światłością w szatę słów niewielu,
Oblekł myśli, co tutaj żyły życiem — czynu!
A lutni głos spiżowy z snów zwątpienia budzi,
Przemawiając w głos wielki do zamarłych ludzi:
Maluj żywo wiek wiary, wiek ofiar, wiek młody!
Wiek dzieciństwa, wiek męski i starość zgrzybiałą,
Samolubną, że sercem dna stojącej wody
Z czaszką zimną — siwizny szronem popleśniałą!
Młodość to miłość! starość to wstecz się cofnienie
Przeciw prądowi czasu, to sił swych zwątpienie!
Czemu tak mało starców na tej ziemskiej kuli,
Co by popęd młodzieży prawem sercem czuli?
Zdaje im się że świat się kończy w nich i z niemi,
Tak jak w młodości niegdyś z swą butą sądzili,
Że z niemi się poczyna; i przeszli po ziemi,
I nic oprócz przywaty tu nie zostawili! —
O! gorzko w kraje ducha wyciągać ramiona,
Tkwiąc w lodach wyziębienia i stępionej wiary,
Kędy myśl tęskną wabią cudowności czary,
Gdy zmysłowym łańcuchem skuta myśl stępiona! —
Lecz człowiek ma sam w sobie myśli i swe głębie,
Co mu staną na wieczność za krzywdy i bole;
One mu niosą duszę w niebo, jak gołębie
Rydwan bogów, w poloty chmur chyże, sokole,
I one z nim zostaną, a z niemi do końca,
Wszystko co w nas szlachetne — czerń myśl bolejąca.
W sobie trzeba świat stworzyć, i własne mieć skrzydła,
Być nadziemskim — by posiąść nadziemskie mamidła!
Trzeba iskrą młodzieńczą najsilniejszej wiary
Wśród ciemności rozniecić miłości pożary,
I strunami arf cichych trącić o te serca,
Których myśl zamordowałby tyran, szyderca —
A choć czasem tak smutno, i tak łzawo w tobie,
Jak w tej arfie co wisi samotna grobie,
Gdy wicher nią uderza spróchniałe krzyże,
Gdy jej struny trącają skrzydłem nietoperze,
Gdy księżyc promieniami zagra w stron jej złocie,
Ona cicho zajęczy, jak w dłoni anioła,
I jęknie: — «Gdyby szpony orła lub sokoła
Stargały mnie, wolałabym w mojej sromocie,
Jak tu czekać, aż na mnie znów piorun zawoła!» —
Lecz w chwilach gromu czujesz czym jesteś — a potem
Z dziecka prostotą idzież i sam nie wiesz o tem
Co działasz — czyś działaczem — i czy na twym grobie
Przeżyję cię aniołem co płacze po tobie!
Chcąc skreślić obraz życia, życia człowieczego,
Przystąp i zdrowym okiem pojrzyj w głębie jego! —
Stań nad cichą kołyską śpiącego dziecięcia,
Ujmij dłoń marzącego w swej wiośnie młodzieńca,
Co idąc duchem naprzód, sobie narzucone
Rady prędzej lub później zdepcze, jak przy drodze
Uschłe liście —
Co chrzęszczą, nogą przygniecione,
Kryjąc węża co grozi uskrzydlonej nodze!
Woli i czynom męża, kształt właściwy nadaj
I starca gderliwego świegotanie zbadaj —
Co nie chcąc lub nie mogąc zrozumieć dążności
Młodych, łaje, wspomina czasy swej młodości.
Lecz wszystko niech twej duszy wzbogaci natchnienie:
Bo kędy głos natury nie woła, nie nęci,
Tam nie bież! —
Bo tu nie dość bracie dobrych chęci,
Sztuczne światło jest niczym, gdzie panują cienie,
Bo słońce tylko zbije ciemności przestrzenie!
Smutno jest naśladować, udając twórczości;
Każdy pozna, wyśmieje, a ty suszysz kości!
Starzec niech będzie słońcem, młodzieńcem młodzieniec,
Każdy niech obraz wieku wiernie mi przedstawi:
Czy splatasz czucia ludzkie w poematu wieniec,
Czy ich czyn się w dramatu posągach pojawi.
Co oczom nie przedstawisz, powiedz duszy silnie,
A przedstawisz jej lepiej, lepiej nie omylnie.
Niechaj mściwy Atreusz przed ludu oczyma
Nie wystawia swej uczty, Kadmus się nie wije,
Ni jaskółka medejska pod dachy nie ryje —
Niech nie wlata widzialnie — miara wagę trzyma!
Sztuka co z uwielbieniem ma być powtórzona
Nad pięć odsłon być nie powinna przedłużona.
Bóg tylko w ważnych miejscach, w razie konieczności
Niech da wyrok. Na cztery osoby w rozmowie
Niech słuchacze nie widzą, a w sztuki osnowie,
Chór niech broni przed wszystkim dążności autora,
Nie wychodząc przedwcześnie, nie głuszy aktora;
Niech głosem uroczystym i poważną radą
Chwali skromne biesiady, i niewinność stawi,
Niech godzi powaśnionych lada jaką zwadą
I upadek zuchwałych niechybny wystawi.
Szlachetnym zdaniem niechaj wzbudza uniesienie,
Wieszcząc upadek pysznych, skromnych wyniesienie.
Miłym bywał flet dawniej w małym zgromadzeniu,
Dziś chory towarzysza mają w trąby brzmieniu,
Faunowie, zdaniem moim, z lasów wywiedzeni
Niech ani zbyt zdziczałe mają obyczaje.
Ni słowa ich niech nazbyt nie będą miejskimi,
Bo to powód do śmieszków i pogardy daje.
I tym na którym toga uwisła ramieniu,
I tamtym co w orzechy gwiżdżą w prostym duchu,
Niech się stara dogodzić i oku i uchu,
Bacząc by nic nie ująć razem przedstawieniu.
Skład wiersza długi, z krótkim wzajem przeplatany
Pod nazwiskiem Jambu dawno nam już znany,
Późniejszy głos Spondeów wolny i rzewliwy
Spotyka się w utworach nowych Acciusza;
I szumi, głośniej płynąc, w pieśniach Enniusza,
Co od czasu do czasu w nim bywa szczęśliwy.
Lecz gdy wiersz na piękności przez pospiech utracił.
Lub zbyteczną odętość śmiesznością przypłacił,
Czyż godne rzymskich piewców takie przebaczenie?
I dla tegoż mam moje ośmielać pisanie? —
Myśl twórcza w dziele jest, jak kamień z skał strącony,
Co leci ku otchłaniom z szczytów rozpędzony —
Lecz biada gdy potrzaska się w ziarnek miliony!
O wy młodzi pisarze! Nie spuszczajcie z oczu
Wzorów, co pierwsi mistrze Greccy utworzyli,
W które myśl kolosalną swych duchów wcielili.
Co wielkie, to w cichości yuboczu
Urosło na tajemnym w sobie rozmyślaniu,
Nim błysło na świat wielki, ku ludzi poznaniu.
Kwitła u nich tragedia unieśmiertelniona,
I przekwitła komedia nadto przesadzona;
W potworność przeszła śmieszność Greków starożytna.
Chór powinien być piękny — myśl jego wybitna —
On upadł pod niedbalstwa ohydnym ciężarem,
Chór! Co głównym komedjii winien być filarem.
Wieszczom naszym też prawo jak najwyższe służy,
Na wzór Greków, tych twórców piękności wieczystej,
Co godne, znieść na niwy swej ziemi ojczystej,
jeśli siła zbyteczna ducha nie odłoży —
Niech inaczej bogaci wystąpią mężowie,
Inni rycerze — inni pasterze —
Inni kupcy — a inni zaś bohaterowie.
Ponurych a zamkniętych w milczeniu i sobie
Pisarzy, już Demokryt wieszczami uczynił.
Między tymi, jam dotąd najwięcej obwinił
O szaleństwo — co chodzi w ich godnej osobie.
Ich też nie jest zwyczajem w łaźni się oczyścić,
Pozbyć się włosów, brody, z długów się uiścić.
Ja — nie chcąc Helikonu szaleństwem przypłacić,
Będę uczył jak pisać, by pióra nie stracić.
Nie ten wielki kto dłonią, bez wiary, niegodną
Miernym marnych słów stekiem stosy ksiąg zapisze,
Ale kto na dnie duszy wielką myśl kołysze,
Świecąc i grzejąc razem ludzkość czyni płodną.
By uczucia wznioślejsze co udziałem nieba,
Sprowadzić między swoich, oczarować dźwiękami,
Tworząc; by wzniośle pisać, czuć wzniośle potrzeba.
Bo czcze rymy, i miary — tylko ozdobami,
By twarz piękną z natury ożywić kwiatami.
Helenom, którzy wzniośle śnić i żyć umieli,
Dala Muza śpiewaków boskich, co w swych pieniach
Zostawiając nadgrobek swych wieków — zdumieli
Wieki następne, w ślad ich idące — marzeniach,
Ten co utwór w drobnostki jak karlik rozkłada,
Jest jak ciało bez życia, co w grobów ciemnicy
Zdarte podłym robactwem, w części się rozpada —
Tego wartość zaginie w wiekowej mennicy.
Czuje się mistrz w swym dziele! i czoło podnosi
Jak młody cedr, co cienie z gór w doliny nosi —
Uczuje nieśmiertelność swojego utworu
Jednym celem uwielbień, drugim celem wzoru.
Niech się myśl w słowach chyżo jak światło objawia,
By ją kto godny, w skarbiec swej pamięci,
Myśli wielkie i chyże, każdy wiek uświęci,
Bo na sercu znamiona niestarte zostawia.
Kto w świat wierząc, dumnie, dłońmi pracownymi
Założył głaz węgielny do przyszłej budowy,
Ten myśl wielką, wielkimi uskrzydlając słowy,
Kajdany śmiertelności czyni śmiertelnymi! —
Co w krajach pieśni tylko życie otrzymuje,
Niechaj nikt w rzeczywistość wlać nie usiłuje.
Pieśń wielka olbrzymieje z czasem i wiekami —
A choć wada się na niej nieznacznie gdzieś plami,
Jest jak słońce któremu plamki niezliczone
Nie ujmą słoneczności, w jego blask zalśnione.
Tak ci i u Homera znajdziesz senne chwile;
Ale ze snu go nawet nie ważysz się budzić,
Bo nawet i sen mistrza wyda wam się mile,
Mistrza, co pieśnią musiał jasne czoło strudzić —
Pieśń taka morskie głębie i lądy przepłynie,
A choć zginie jej śpiewak, to ona nie zginie — !
O! ty starszy młodzieńcze, choć głos ojca twego
Masz, i piersi twej młodej szlachetne westchnienie,
Przyjm ode mnie myśl jedną — że boskie natchnienie,
Wielkim być zdoła tylko — u szczytu swojego!
A gdy o jeden stopień zniży się od szczytu,
To jak gwiazda jarząca co spada z błękitu,
Runie w otchłań, jak ciało strącone tułacza
Winowajcy, co podłe robactwo roztacza —
A słonce nad tym z góry jasny blask roztacza.
W sto i tysiące kształtów nagle się rozpada,
Niknie, maleje i w proch prochów się rozkłada.
A z kształtów życia na lata przyszłości
Zostaje Mumia oku potomności. —
Utwór, dla namyślenia, odkąd wziął początek,
Może w skrzyni poleżeć choćby lat dziesiątek;
Boć zniszczysz go, gdy jeszcze trzymasz w ręku swoim,
A nie zniszcz gdy świata raz popłynął zdrojem. —
Niech ciemny o kolorach zamilczy rozprawę,
I kto godzić na ostrze nie umie, niech bawi
W sielankowym pokoju — w szranki niech nie staje,
jeśli nie chce miast laurów pozyskać niesławę,
To parodię kapłaństwa w świątyni postawi
I pójdzie cały gorzki w ciemne ojców kraje.
Czyje serce szlachetne i myśl uskrzydlona
Dąży wyżej nad poziom, i nienasycona
Płonie, do lotu, skrzydłami, będąc namaszczona:
Ten się czuje na siłach i wie kędy dąży,
Jak orzeł wisząc w górze co nad światem krąży.
Patrzysz go szarą plamką — ledwie dojrzysz tylko,
Lecz on chyżej od gromu na Cię spadnie — chwilką!
A gdy lecąc ku ziemi wzrok słońca wytrzyma,
Po szumie skrzydeł jego poznają olbrzyma —
Pieśń ludzi i kamienie wlecze swą potęgą,
W bezdroże swoich pustyń i w dumań pieczary!
Orfeusz w koło siebie zgromadził poczwary,
Alfion wznosił stolice, rzek okalał wstęgą,
Homer żebrak bogactwa potomnym przekazał
I ślepy w niebo cisnął lecz światłości wstęgą —
Ciemny źrenicą, jasny duchowym spojrzeniem
Zamknął świątynię dumań jasnych gwiazd sklepieniem.
Tyrteusz głosem męskim do boju biec kazał,
Ludzi — jak liczby z skarsem — w bitwę słał i mazał.
Pieśń ma rękę żelazną, ma wzrok niewidomy,
Którym ciemność rozjaśnia, przenika ogromy,
Ona nad czas silniejsza, w gruzy co czas zburzy
Przyjdzie i na złość wiekom, wiekom je odwtórzy —
Przez nią się stwórca ludom w ciemnem zapomnieniu
Przypomina, i jarzma ku tyranów drżeniu
Strąca z barków niewinnych, na ciemiężców kładzie,
Proroczo myśl ich łamiąc w wzgardzie i nieładzie!
Lecz dużo jest śpiewaków co poczuli siebie?
O nie! oni są jaśni jak gwiazdy na niebie;
Lecz jak liczba ognistych wśród tych gwiazd kometów,
Tak w ludzkości zbyt mało jest wielkich poetów!
Najwięcej świętokradzkich mędrków upodlonych:
Ci ludów nie zawiodą do brzegów zielonych.
Kto czysty — boski — prawy — ten sobą zaświeci
Ten małym środkiem dojdzie głębi niezgłębionych,
Choć kosztem niezmierzonym, wśród losu zamieci
Szedł i jak echo z wieku do wieku przeleci! —
Dziś krocie Empedoklów biegło by w płomienie,
Nie mogąc wielkiej sławy inną nabyć drogą,
Nie jeden posąg Diany nawiedza zniszczenie,
Lecz karły olbrzymami nigdy być nie mogą!
Wielki duch przed wielkością cudzą się rozściele
I zapałem tym jasny — tworzy swe mściciele —
Wielkość czci głos przeszłości, i czci włosy siwe,
Byle na młodą wiosnę szronem nie spadały
I serca cichym fiołkom nie powyżerały —
Nie strąca, ale wznosi, i tworzy szczęśliwe!
Co podłe — to jak furia z łańcuchów piekielnych
Wyzwolona, się rzuca na wszystko co święte,
Lecz jak depcze — jej imię zdeptane, przeklęte,
Zgnije w dole wzgardzone przez samych śmiertelnych! —
tłum. Władysław Tarnowski, 1854.