Do szarego, smutnego miasta jakże mi stąd mówić o sobie?
Ty pewnie myślisz z żalem, jak tu dobrze, cicho, słonecznie jest u mnie —
i chociaż ci napiszę, nigdy nie zrozumiesz,
że w jasnych sukniach można czasem chodzić jak w żałobie…
Ty pewnie myślisz, że wysokie, górskie jodły
zawsze sączą się w serce wonnym, żywicznym spokojem —
i że to wszystko jedno, czy pod nimi chodzić
samemu, czy we dwoje…
I pewien jesteś, że chyba zawsze warto szukać
czterolistnego szczęścia w gąszczu miodnej koniczyny —
i że zawsze tak samo cieszy chabrów bukiet,
chociaż ich nie ma komu do piersi przypinać…
Jakże ci to powiedzieć, że kuszące czerwienią jaskrawą,
we mchu jak krew zastygłe, wielkie, soczyste poziomki,
kiedy ich nie ma komu wargami do warg podawać
— smakują jak gorycz rozłąki…
I jakże cię przekonać, że można wzrokiem omijać
niebo, błękitem rozkwitłe w słońcu południowym,
bo jest — jak na pocztówkach — zimne, papierowe,
kiedy się w czyichś szarych oczach nie odbija…
A o nocy pachnącej, granatowo-złotej
jakże ci wyznawać prawdę, że gdy oknem wchodzi do mnie,
najprzód z czary księżyca poi zdradnym winem wspomnień,
a potem gwiazd ćwiekami przybija do krzyża tęsknoty — —
Opublikowano w: Zamknięty pokój
Źródło: Zamknięty pokój, Henryka Wanda Łazowertówna, 1930. Wiersz został unowocześniony.