A wieczorem,
gdy ten, którego kocham, nie przyjdzie pocałunkiem zbawić ze mnie smutku,
wstanę —
i serce chore na ulicę wyniosę cichutko.
Ubarwię wargi —
i brwi jak dwa przecinki bez sensu na oczu niepojętym zdaniem nakreślę — —
(Potem
w świetle latarni
przecież nikt się i tak nie domyśli.)
Przy wystawie
obcym panom jak motyl w siatkę spojrzeń naumyślnie wpadnę,
żeby chociaż
w głupim śnie na jawie
raz uwierzyć, że jestem ładna…
Pójdę prosto —
na twarzy jaskrawym afiszem przylepię własną wesołość,
a czapką
fałszywej beztroski
nakryję pobladłe czoło.
Nikt nie zgadnie,
że pod płaszczem z pstrokatego kłamstwa chowam serce — chorego ptaka…
(Przecież
jeszcze dzieckiem uczono: „Nieładnie
na ulicy — przy ludziach — płakać.”)
Aż nagle
zza węgła któregoś domu księżyc skoczy i srebrnym przeszyje mnie błyskiem —
a wtedy
wszystko jak łachman opadnie
— i wtedy już będzie po wszystkim.
Opublikowano w: Zamknięty pokój
Źródło: Zamknięty pokój, Henryka Wanda Łazowertówna, 1930.