Był pewien, jak mówią, czarownik przed laty;
Sam, miał się za niebios posłańca,
Przecież go nikt nie znał, bo któż zna mieszkańca
Ubogiej w poddaszu komnaty?
U niego tłum cacek, a wszystkie rozbite...
Gruz, kwiecie — bez ładu, porządku
Zmięszane, zsypane i zmierzchem spowite,
Jak chaos przy świata początku.
I mnóstwo głów trupich leżało pod stołem,
A każda odmiennie znaczona;
Na każdej był napis wyryty nad czołem:
Dant, Szekspir, i inne imiona.
On, nieraz w krąg siebie rozstawiał te głowy...
Choć stare, lecz czas je szanował;
On pilnie w nie wzierał, pył nawet zdejmował,
I długie wiódł z niemi rozmowy.
„Bóg, rzekł raz czarownik, w przestworzu jałowem
Przez: „Stań się“ świat wywiódł z nicości.
I ja rzeknę: „stań się“ — i wyrzekł. — Tem słowem
Odłączył od światła, ciemności.
Następnie wszedł w koło; wziął laskę Merlina,
Uderzył... o! dziwne przemiany,
Gruz zrósł się w kolumny, rozpadły się ściany...
W około — czarowna kraina.
„Na co mi ten ołtarz, ten gaj, ta świątynia,
Jeśli mam tu zostać sam jeden, —
Bez oczu kochanki i w raju pustynia;
Zstąp piękna i ożyw mój Eden!“
Wziął dłuto... wzniósł oczy... w marmurze nie kował,
Z powietrza wytoczył jej członki,
I w mgliste, w przejrzyste i w śnieżne obsłonki
Swą piękność odziewał, drapował.
I dzieło skończywszy, mistrz pierwszy się zdziwił,
Choć życie nie biło w jej łonie;
A czołem uderzył, gdy piękną ożywił
Twą gwiazdą, o boski Platonie!