Wyspa Czarodziejki

Autor:
Tłumaczenie: Barbara Beaupré

 Lubię zaprawdę patrzeć na mroczne doliny i skały szarawe, na wody milcząco uśmiechnięte i pełne szumów bory, wzdychające wciąż, jakoby w śnie niespokojnym i na dumne, a czujne szczyty gór, patrzące na nas z wysoka. Lubię wpatrywać się w te wszystkie rzeczy, uważając je za to czem są w istocie, to jest za członki olbrzymiej całości, posiadającej własne życie i czucie. Olbrzymie to jestestwo, którego kształtem jest kula, najdoskonalsza i najzrozumialsza z form; odbywa bieg swój, w towarzystwie innych planet. Przesłodką służebnicą jego jest księżyc, a panem udzielnym słońce. Myśl jego jest myślą Bożą, życiem wieczność, rozkoszą świadomość, a przeznaczenie jego gubi się w bezmiarze nieskończoności. My zaś pozostajemy do tworu tego w tym samym stosunku, w jakim znajdują się do nas drobnoustroje gnieżdżące się w mózgu naszym, które bezwątpienia uważają nas za ciała martwe i nieorganiczne, zupełnie jak my ziemię. Teleskopy nasze i dochodzenia matematyczne, pouczają nas, że przestrzeń, a co za tem idzie i objętość, mają ogromną wagę w oczach Najwyższego. Koliste drogi po których poruszają się gwiazdy, są jak najdoskonalej dobrane do ewolucyi jak największej ilości ciał, chroniąc je zarazem od wzajemnych starć. Kształt zaś owych ciał dobrany jest najściślej, celem objęcia pod daną powierzchnią jak największej ilości materyi, a powierzchnie te rozmieszczone są w sposób, który im pozwala przyjąć na siebie ludność o wiele liczniejszą, niżby to było możliwe, przy każdym innym ich układzie. Fakt, że przestrzeń jest nieskończona, nie jest też żadnym dowodem sprzeciwiającym się pojęciu, iż objętość ma ogromną wagę w oczach Boga, bo przecież dla wypełnienia tej przestrzeni, istnieć może nieskończona ilość materyi. A skoro widzimy, że obdarzanie materyi życiem jest zasadą, a nawet, jak można mniemać, samąż istotą działań Bóstwa, nie byłożby logicznem mniemać, że życie owo, nie może być ograniczone do drobnych tylko rozmiarów, w jakich je oglądamy codziennie, z zupełnem wykluczeniem sfery wielkości. Podobnie jak odkrywamy koła w kołach i tak bez końca, a wszystkie dokonywują obrotów dokoła niesłychanie odległego centrum, którem jest Bóstwo, tak też przypuszczać możemy na mocy analogii, istnienie życia w życiu, najmniejszego w największem, a wszystkich w duchu Bożym. Słowem popełniamy fatalny błąd; wyobrażając sobie przez zarozumiałość, że doczesne i przyszłe losy człowieka, przedstawiają dla wszechświata większą wagę od owego mułu doliny, który człowiek uprawia, lekceważąc go jednocześnie i któremu odmawia duszy dla tej błahej przyczyny, iż nie dostrzega jej działania.
 Takie i tem podobne myśli, nadawały dumaniom moim wśród gór i lasów zabarwienie, którego ludzie gminni nie omieszkaliby nazwać fantastycznem. Częste włóczęgi moje wśród tego rodzaju krajobrazów, dostarczały mi szczególnie ciekawych wrażeń, które nabierały w oczach moich tem większego znaczenia, że odbierałem je sam. Cóż to za gadatliwy Francuz powiedział kiedyś, że „samotność jest piękną rzeczą, ale trzeba mieć kogoś, komu by można było powiedzieć, że samotność jest piękna“. Jako epigramat, jest to wyborne, ale to trzeba! o nie! taka konieczność nie istnieje. Ilekroć zdarzyło mi się błądzić przez mroczne głębie dolin, lub wpatrywać się w lazurowe przeźrocza jezior, wrażenia moje potęgowały się niesłychanie faktem, że błądzę, że patrzę sam. Otóż w czasie jednej z samotnych mych wędrówek, wśród okolicy odludnej, pomiędzy górami dziwnie spiętrzonemi, wśród zwikłanych zakrętów, melancholijnych rzek i sennych jezior, napotkałem pewien strumyk z małą na nim wysepką. Znalazłem się tam nagle w czerwcu, owym miesiącu rozwitych liści, a rzuciwszy się na ziemię, pod cieniem aromatycznego krzewu, nieznanego mi gatunku, zamierzałem spocząć tam z oczyma zwróconemi na krajobraz. Czułem, że jedynie w tej postawie napatrzę się dowoli, tak dalece wizyjny charakter, nosił ów widok, który miałem przed sobą. Ze wszystkich stron, z wyjątkiem od zachodu, gdzie się słońce wkrótce miało pogrążyć, wznosiły się zielone ściany lasu. Od strony wschodniej, strumyk załamywał się tak nagle, że dalszy bieg jego, stawał się niewidzialnym dla oczu. Zdawało się skutkiem tego, że został tu nagle uwięziony i że zamyka go od wschodu ciemna zieleń drzew. Z przeciwnej zaś strony, (tak mi się to zdawało, leżącemu twarzą ku niebu) spływała nieustannie w dolinę wspaniała katarakta ze złota i purpury, tryskająca ze słonecznej fontanny zachodniego nieba. W środku prawie, ciasnego widnokręgu, który obejmowałem wizyjnym mym wzrokiem, spoczywała na łonie wód strumienia, mała okrągła wysepka, pokryta przepychem zieleni.

A brzeg i jego obraz stopiły się społem
Jakoby gdzieś w powietrznej wiszące przestrzeni.


 Woda przeźroczysta naśladowała tak dobrze zwierciadło, iż niepodobieństwem było odgadnąć w którym punkcie szmaragdowej pochyłości rozpoczynało się kryształowe jej królestwo. Miejsce, w którem leżałem, pozwalało mi ogarnąć jednym rzutem oka oba krańce wysepki, wschodni i zachodni. Uderzyła mnie też odrazu, ostro odcinająca się różnica obu tych widoków. Zachód promieniał na kształt serajowego ogrodu piękności, czerwieniąc się i płonąc pod ukośnem wejrzeniem słońca i śmiejąc się przepychem wszystkich swych kwiatów. Murawa była tam krótka, i sprężysta, usiana gęsto asfodelami, drzewa rosły proste, smukłe, gibkie, pogodne i świetne, kora ich była gładka, błyszcząca i mieniła się tysiącem barw. Rzec by można, że na tym zachodnim krańcu obrazu, wszystko tchnęło głębokiem poczuciem radości życia. Mimo, że najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu, całość wydawała się ruchliwą, dzięki niezliczonej ilości motyli, fruwających wdzięcznie na kształt skrzydlatych tulipanów.
 Drugi kraniec wyspy, pogrążony był przeciwnie, w jak najczarniejszych ciemnościach, a wszystko było tam owiane ponurą melancholią nie pozbawioną jednak spokoju i piękności. Drzewa zczerniałe, posępne z kształtu i postawy o skręconych konarach, wyglądały jak widma upiorne, symbolizujące pojęcie śmiertelnego smutku i śmierci przedwczesnej. Murawa przybierała tam smętną barwę ciemnych cyprysów, przeginając ku ziemi znużone źdźbła. Tu i ówdzie sterczały małe kopce ziemi, ciasne i krótkie, wyglądające na mogiły mimo, że obrośnięte rutą i rozmarynem. Cienie drzew osuwały się ciężko w fale strumienia, jak gdyby się w nich topiąc i przenikały wodny żywioł coraz to głębszą ciemnością. Naraz wydało mi się, że w miarę jak słońce zachodziło coraz niżej, czarne cienie odrywać się poczęły od drzew, jakby z żalem i zapadały w zimne głębie strumienia, a natomiast powstawały nowe, zabierając miejsca opróżnione przez zmarłych swych współbraci.
 Od chwili, gdy myśl ta opanowała moją wyobraźnię, gubić się zacząłem w niespokojnych marzeniach. „Jeżeli są na świecie wyspy zaczarowane, mówiłem sobie w duchu, to niewątpliwie ta musi być jedną z nich. Musi to być siedlisko jakich wdzięcznych wieszczek, które przeżyły zagładę swego plemienia. Tu zbierają się one zapewne, a zielone te kopce, to może ich mogiły. Czy też słodkie ich istnienia kończą się w podobny sposób, jak życie ludzi, lub też śmierć ich jest tylko rodzajem smętnego zanikania. A może oddają życie Bogu, stopniowo, wyczerpując zwolna swą istność, podobnie jak te odrywające się cienie drzew, które woda chłonie, stając się coraz czarniejszą. W takim razie życie wieszczek, byłoby tem dla śmierci, czem owe cienie są dla fali strumienia“. Podczas, gdy marzyłem tak z oczyma nawpół przymkniętemi, słońce zniżało się szybko do swego łożyska, a wodne prądy obiegające wyspę, niosły na fali białe, świetlne łuski, pochodzące z kory oderwanej od pnia nadbrzeżnych jaworów. Łuski te przybierały w czasie swej wodnej wędrówki tak rozmaitą postać, że przy odrobinie wyobraźni można je było wziąść za jakibądź inny przedmiot. I naraz zdało mi się, że z oświeconego zachodniego krańca wyspy, wyłoniła się jedna z owych wieszczek o których marzyłem i płynęła zwolna ku ciemnościom. Stała wyprostowana na wątłej swej łódce, poruszając marą wiosła. Dopóki znajdowała się pod wpływem promieni słonecznych, cała jej postać wyrażała rozradowanie, ale smutek przyćmił jej twarz, gdy wstąpiła w sferę ciemności. Sunęła tak zwolna dokoła wyspy, aż powróciła do miejsca jasnego. Obrót, jakiego dokonała wieszczka, marzyłem znów, jest zapewne jak gdyby krótkim rokiem jej życia. Przebyła zimę i lato i zbliżyła się już rokiem do śmierci, bo zauważyłem dobrze, że w chwili gdy przebywała ciemności, czarny cień oderwał się od niej i zapadł w czarną falę, która pochłonąwszy go stała się jeszcze czarniejszą. I znów ukazała się wieszczka na swem czółenku, ale w postaci jej było już mniej elastycznej pogody, a przebijały się w niej troska i niepewność. Płynęła tak od światła do ciemności, która pogłębiała się z każdą chwilą i znów cień czarny oderwał się od jej postaci i osunął się w hebanowe fale, pochłonięty przez czarne ich odmęty. I kilka razy jeszcze wieszczka opłynęła wyspę, przy zapadającem coraz to niżej słońcu, a za każdem wynurzeniem się jej na światło, postać jej wyrażała coraz to większe przygnębienie, a sylwetka jej stawała się coraz to bardziej nikłą, wątłą, mglistą i niewyraźną. Aż w końcu słońce zgasło zupełnie, a wieszczka stała się już własnym tylko cieniem i w postawie wyrażającej żal nieutulony, zanurzyła się wraz ze swem czółnem w hebanową toń strumienia. Czy wynurzyła się kiedy z toni? Niewiem, bo ciemność ogarnęła wszystko i nie mogłem więcej dostrzedz czarodziejskiej jej postaci.

Czytaj dalej: Kruk - Edgar Allan Poe