Kiedy skończę mówić, w półmrok kontramarki
Wychluśnięcie falą, cisnąć się do palt.
W szarym kapeluszu wciśniętym na barki
Pójdzie w ślad za wami mój ochrypły alt.
Pójdziecie jak mrówki, długie czarne sznurki,
Ciągnąc gdzieś za sobą ciężkie perły słów.
Każdy z was zawlecze cos do swej komórki,
Będą z etażerki rozbrzmiewały znów.
Wyjdzie mąż z małżonką, deszcz im twarze porżnie,
W noc ich poprowadzi ich codzienny trakt,
By odmówić pacierz i odrobić zbożnie
Na święconym łóżku swój państwowy akt.
A gdy w mieście lampy zaczną gasnąć pierwsze,
Cisza się rozpłynie, skrząca się jak staw,
Będą w sobie w łóżku powtarzali wiersze,
Zamykając bilans swoich dziennych spraw.
Pójdziemy do domu, każdy swoją steczką.
Wy pójdziecie prosto, a ja pójdę sam.
Każdy będzie długo oczy tarł chusteczką
Widząc w sadach ulic białe jabłka lamp.
Pójdzie na kolację, to kolacji nie zje.
Coś mu zacznie wewnątrz skarżyć się i rość.
Będą mu się z wódką odbijać poezje,
Mocne jak alkohol i ostre jak ość
Żem was prowadzić chciał ku nieznanym lądom,
Z trampoliny cezur wzbijać w wiry hos,
Przyszliście tu wszyscy patrzeć, jak wyglądam,
Jaki noszę krawat i jaki mam nos.
Ja tak stoję cichy, zasłuchany w sobie,
Wtem na klomby rymów wskoczy myśli chwast:
Co ja tu właściwie między wami robię,
Ekstatyczny tancerz na trapezach miast.
Pójdę lepiej w wieczór, tam gdzie sanki dzwonią,
Duszę na łańcuchu powiodę jak psa
I zacznę zmarzniętym dorożkarskim koniom
Czytać swój ostatni, najpiękniejszy psalm.
Uporczywym słuchaczom moich wierszy