Wiem,
Tego nie zagłuszy wrzawą słów odświętną!
O tym dudni pod stopą znieważony bruk
i krzyczy waszych domów rumieniec ceglasty.
Wiecznie będzie na czole palić was jak piętno
Rok 1914.
Nie poję, kto was wciągnie w ten upiorny trans.
Na krzyk we krwi po łokcie unurzanych Foszów
szliście ze śpiewem, szeregiem,
ostrym szydłem bagnetów dłubać w serach boszów -
"pour la France!"
W dusznych, stłoczonych wagonach
na stoki werdeńskich wzgórz,
gdzie krukom żreć was obrzydło,
przez cztery długie lata, ciężące jak wieki,
szliście stadem, z orkiestrą, potulni jak bydło,
pod nóż.
Gdy paszcze grubych Bert
śliną pocisków opluły wam Paryż,
wyjąc po nocach jak gongi -
nad mięsem ludzkich stert,
nad zorzą nocnej łuny,
nie wytrysnął nad nim, nie wykwitł,
nie zapłonął jak ongi,
w obliczu tych samych dni,
sztandar Komuny!
Nie wyrósł w dymie strzech
gniewną, czerwoną monstrancją
nad miast spalonych lament i nad wsi pożogę.
I to był twój najcięższy, twój śmiertelny grzech,
z którego może wieki cię rozgrzeszą,
Francjo,
ja - nie mogę.
Gdy ścichł ostatni wystrzał
Do Ypres - "zum blauen Donau“
Prosty rachunek rotmistrza
Dumnych zwycięzców pokonał.
W nocy, w śmiertelnej ciszy
Wyście ocknęli się pierwsi,
Tarze zwrócili na Wschód,
Lecz mocno przygniótł wam pierś
Milionostopy,
Gwiaździsty,
Amerykański but.
I poszły przez waszą pierś
pociągi tramwaje, auta,
tony ludzkiego cielska,.
tęczą się sadła strumieniąc,
i przycisnęła wam krtań
opasła dłoń niszczycielska,
świat zasłoniła wam chmurą
morda, wytarta jak pieniądz.
Chodziłem na was patrzeć wciśnięty za róg,
kiedy z fabryk objętych lokautem
wrzucono was hurmą na bruk,
gdy tłum przez bramy chlustał,
jak przez otwarty spust -
patrzyłem, czy macie usta,
czemu święty krzyk gniewu nie wytryśnie niemi?
Lecz krzyku nie słyszałem, jak bym stracił słuch,
jak gdybyście byli niemi,
bez ust!
I trzeba było dopiero,
by wygnał was z waszych uliczek
i wydrzeć wam z trzewi ten krzyk -
by wam Obcy wymierzył policzek.
Trzeba było, by zbrodni przepełniona miara
gniewem ludów na kablach zagrała na alarm,
byście powstali i krzyknęli:
Wara!
Nie pozwalam!
To wówczas pierwszy raz,
gdym z bliska w oczy wam spojrzał,
pojąłem,
jak długi czas
ten gniew w was dojrzewał -
aż dojrzał!
W blasku tłuczonych szyb,
gdy z hukiem lawa zalewa plac twa,
zza barykady twą ujrzałem twarz
i zrozumiałem:
na nic masakry żołdactwa!
Paryż jest was!
Stłoczeni w ciasny krąg,
jak armia jeńców trwożna,
kolczastym drutem pogróżki -
ujrzeliście tej nocy, że w złączeniu rąk
można miasto otrząsać jak gruszki!
Gniew, który zerwał szluz
i raz już z domów wygnał
zahukaną, zbiedzoną, skatowaną czeladź,
czeka już dotąd tylko na powtórny sygnał,
aby się przelać!
Prze czarny dymnik swój
buchniecie rankiem, o świcie,
blade, zdziwione miasta zatapiać jak fale.
i to już będzie wasz ostatni bój -
"la lutte finale"!