Kiedy się cisza z mrokiem zaplotą w uścisku,
Szare lelki zmierzchnice bezszelestną zgrają
Na jednem opuszczonem dawno cmentarzysku
Ponad groby zapadłe jak widma latają...
Czasem skrzydło ich jaki krzyż pochyły muśnie,
Że stary krzyż się zbudzi, skrzypnie i znów uśnie.
Takie stare, drzemiące, pochylone krzyże
Zasnuły się wokoło oprzędzą pajęczą;
Dzień przędziwa te szare rozpłomienia tęczą,
A noc miesięczna na nie swoje rosy niże,
A te rosy perłami spadają na groby
Niby łzy nieobeschłe wieczystej żałoby.
Tam osika trwożliwie liściami trzepocze,
I powtarza za wiatrem swój pacierz żałosny,
Chwieją się rozczesane białych brzóz warkocze,
A płaczące żywicą pogarbione sosny,
Rdzawe konary swoje podnoszą w niebiosy,
Jak człowiek, który w bólu targa dłonią włosy.
W dole u stóp cmentarza jar głęboki leży,
A na nim niekoszona trawa się kołysze,
I pod wiatrem tak zda się niby woda bieży,
Garnąc się bujną falą w blask słońca i w ciszę,
Że rozbujana taka i drżąca na jarze
Zdaje się płynąć w bezmiar i ginąć w bezmiarze.
Tam w górze opuszczone mogiły samotne
Śpią pod wielką cichością i wielką tęsknotą,
Nad niemi zgraje lelków kołyszą się lotne
I opary pustkowia w gałęziach się plotą,
A z pochylonych krzyżów wieczorną godziną
Rosy na pajęczynach zwisają i płyną.
Zaś w dole ona trawa, która w sobie płynie,
Gdy wielkie skrzydło wiatru o fale jej trąca,
Szeleści szmerem świerszczy w zielonej głębinie,
I jest jak dziwna rzeka, wieczyście się rwąca
Do głębin mórz tajemnych daleko, daleko,
Gdzie wrosłe w ziemię fale szmaragdami cieką.