Lubię wspominać te dziecięce lata,
Gdym, zaniedbując całą resztę świata,
W znajome pole szedł razem z pastuchem
Krów, co bezładnym swych rapci rozruchem
Niską przed nami nieciły kurzawę,
Ściągając na się wybiegły nad trawę
Deszcz much zielonych i złotych i owych
Samotnie skrzących, ciemno-purpurowych,
Co, dogadzając przemyślnemu skrzydłu,
Wpadają nagle w samo ślepie bydłu,
Zapatrzonemu w dal, jak w swą oborę.
Zawszem widywał po drodze brzóz korę
W brunatne pręgi i te same cienie
Lip na murawie i żółtych motyli
Nagłe w powietrzu skrzydeł rozdwojenie
I nagły w trawę zlot, gdy do badyli
Nóg się czepliwych przytwierdzają schwytem, —
I przykucnięte nad stawu błękitem
Kaczki, co, naszą zaoczywszy trzodę,
Niezgrabnie, piersią zsuwały się w wodę, —
I tłumy wróbli, co z głuchym łoskotem
Sfruwały z płotu, aby tuż pod płotem
W długi się szereg rozsypać na trawie.
I widywałem wszystko i nic prawie,
Na niewidziane znając drogę całą,
Bo odbywałem ją zarówno w sobie,
Jak po za sobą. Dziś wierzę, iż w grobie,
Gdy z mymi snami sam na sam zostanę,
Znów ją odbędę, znów na niewidziane,
W tym samem słońcu, jak we śnie przystało.
Szliśmy więc dalej, brnąc w słonecznym złocie
I ocierając zerwanym w przelocie
Łopuchem mokre, przepocone czoło.
A gdyśmy wreszcie tłumnie i wesoło.
Olśnieni ciszą i połyskiem trawy,
Na otworzyste wkroczyli pastwisko,
Wnet, rozniecone dla własnej zabawy,
Bezpożyteczne na pozór ognisko,
Co niewidzialnym pod słońce płomieniem
Drgało, za każdym widoczniejąc drgnieniem,
Kładłem żołędzie i wiśniowe liście,
Ażeby, skwiercząc, dymiło się wonniej.
O, jakże kwiatom bywało przejrzyście
W mych oczach, gdzie się odbiły przestronniej,
Niżli w tej wodzie, co ciekła strumykiem
Przez nasze palce, gdyśmy w niej maczali
Chleb, w kostki tępym krajany kozikiem!
Tak spożywałem go: ze wzrokiem w dali,
Jakby na zawsze, utkwionym, — odruchem
Warg swych zajęty, wsłuchany półuchem
W chrapliwe, senne i parne oddechy
Krów, co mozolnie przeżuwały zioła,
Tej ociężałej doznając uciechy,
Która im każe nie patrzeć dokoła
W nic, jeno przed się znieruchomić pyski,
Ociekłe śliną i pachnące mlekiem.
A taka cisza na ten czar pobliski
Szła z dala, jakby wiek mijał za wiekiem,
Nie czyniąc zmiany, nie tykając wcale
Pilnie ku słońcu roziskrzonych kwiatów,
Ani świegotu skowronka w upale
Południejących nieustannie światów,
Na których błękit wsparł się mimochodem.
Naówczas w podłuż kładłem się na trawie,
Ażeby badać skrycie i ciekawie
Znajomą łąkę, oglądaną spodem,
Co, rozumiejąc, czym jest taka chwila,
Sama przede mną swą gęstwę rozluźnia,
By mi ukazać, jak się cień motyla
Tuż za skrzydłami po kwiatach opóźnia,
I jak bąk w futro odziany tygrysie
Na złotym jaskrze, olbrzymiejąc, skrzy się,
Coraz to z innej zachodząc go strony, —
I jak przez maku czerniawą purpurę
Żuk, w wonnem wnętrzu chytrze zatajony,
Prześwieca plamą ruchliwą i ciemną, —
Jak chwiejna żaba, wznosząc ślepie bure
W żółtej obwódce ku niebu, woń ziemną
Pochłania krótkim a szybkim oddechem,
Co jej podgardle w miech wzdyma białawy,
A pysk pozornym koślawi uśmiechem,
Jak boża krówka na kończynie trawy
Z trudem swe skrzydła ku słońcu wyzwala,
Rozpoławiając sztywnego korala
Pancerz, zbyt mocno na karku zemknięty, —
Jak na włochatym, szorstkim liściu mięty,
Wzdłuż rubinami wysadzana szczelnie,
Lśni gąsienica, wspinając się dzielnie
Na tylnych łapkach, i dalszy kierunek
Węszy swym pyskiem, z którego wycieka
Płyn bursztynowy, jarząc się z daleka, —
I jak wypełzły skądciś na rabunek,
Pod kaszką, niby pod strzechą ze srebra,
Wisi w powietrzu, chwiejąc się na strony,
Pająk brzuchaty, na wskroś prześwietlony,
Żem widział z lekka zaznaczone żebra,
Niby misternie przeplatane cienie.
A pod tych istnień zgiełkiem i natłokiem
Czułem pierś ziemi i jej roztętnienie
Pod moją piersią, zdławioną urokiem.
I zdało mi się, że na sny radosne
Lęgnę się w słońcu wraz z tłumem owadów,
Dziw pierworodny, co z podziemnych sadów
Wypełznął, węsząc żer oczom na wiosnę!
I zdało mi się, że wokół i wszędzie
Z głową tak samo, jak moja, upalną,
Leżą w tym samym, co i ja, obłędzie,
Czynne w milczeniu tęsknotą chóralną,
Snem jednoczesnym objęte istoty,
Ukryte w trawie aż po czub swój złoty,
Olbrzymie, cudne, miłosne, złowieszcze,
Co, zgodnie dysząc, w łąkę patrzą chórem
I widzą twarz mą nie wiadomo w którym
Królestwie istnień, nieznaną im jeszcze,
Lecz do ich twarzy podobną z brzemienia
Słońca na oczach, pełnych zapatrzenia.
I po przez kwiaty rozmyślałem w trawie,
Czyli je spotkam tam — w świecie na jawie,
Kiedy przybiorą kształt ludzki i lice,
Aby zachować naszą tajemnicę...
I czy tych braci, co dzisiaj pokotem
Mój sen zalegli, jako płaz przy płazie,
Gdzieś poza łąką spotkanych przelotem
Poznam po oczu odmiennym wyrazie?