Trzeba sięgnąć do szkatuły
I wybadać, Janie Kanty,
Fukierowski sek, riwuły,
Małmazyje, alikanty.
Tokaj — niczem ulep słodki;
Po maślaczu wigor wzbiera.
Tedy wnijdźmy na te schodki,
Co prowadzą do Fukiera.
Wyobraźmy sobie rynek warszawskiego Starego Miasta w siedemnastym wieku naprzykład. Pośrodku rynku wspaniały ratusz z wyniosłą wieżycą, na której dumnie sterczy wyimaginowana z blachy i kolorami ozdobiona syrena. Po bokach ratusza bogate kramnice Szkotów, Ormian, Niemców i innych wszelakich nacyj, a od lśniących, srebrem i złotem przetykanych wschodnich materyj, od broni perskiej, tureckiej, włoskiej i hiszpańskiej, od sukien i płócien flamskich aż się w oczach mieni. Z komnat ratuszowych wychodzą w zadumaniu szlachetni rajcy, dostojni ławnicy, poważni mistrze cechowi, raz wraz odrywa się ktoś z gromady kupców czy honoracjorów miejskich, by w pojedynkę, albo częściej samotrzeć lub samoczwart, wkroczyć do słynnej na całą Warszawę, ba! na Rzeczpospolitą całą, fukierowskiej winiarni.
Rzędy beczek i antałów
Stoją w loszku długie lata,
Do zamorskich tych specjałów
Wnet ci serce zakołata.
Czy masz w żyłach krew szlachecką,
Czyliś miejska gwiazda szczera,
Zawżdy modą staroświecką
Ciągniesz waści do Fukiera.
A gdy się już zebrała i zasiadła przy stolikach na zydlach gdańskiej roboty, na ławach skórą kordubańską krytych, najprzedniejsza brać stolicy; gdy gęsto kielichy krążą, a z dzbanów farfurowych i miedzianych leje się ciurkiem płyn szacowny; — toż dyskurs trefny, toż de publicis rozmowa, toż spłókiwanie frasunków i trosk codziennych, a skuteczne, bo trunek fukierowski lepszy lek i balsam, niżeli murnja w proszku, ząb nosorożca, a nawet mandragory korzeń, rzecz najrzadsza in universo.
Minęły lata. Zniknął z powierzchni rynku ratusz staromiejski, kontuszów i żupanów, ferezyj i kołpaków nie widać, ale piwnica fukierowska trwa niepożycie. Na rynku targowisko hałaśliwe, barwne, przekupki i przekupnie aż chrypną od kłótni i wrzasku, mieszczanie w kapotach, mieszczki w salopkach i w jubkach zdzierają gardła, targując się zawzięcie, i znów, jak niegdyś:
Zacna pani Maciejowa,
Co jest w gębie jak megiera,
Złotówczynę w garści chowa
Na lampeczkę u Fukiera.
A pan Jacek, zuch nad zuchy,
Co w Hiszpanji pijał wino,
Nie pogardzi w czas posuchy
Węgierskiego butelczyną.
A lata idą i idą. Targu na rynku już niema, kamienice staromiejskie odświeżono, odmyto. Przyszła epoka odmienna, szczęśliwsza od dawnych. Fukier pozostał. Okręt w sieni rozwija żagle, by szybować po morzu, łeb jeleni rogaty wskazuje wnijście, podwórzec domu jakby z koronek utkany, a zamiast wojewodów i kasztelanów, zamiast prokonsulów i rajców, artyści nawiedzają Fukiera, rymopisy, skulptory, ludzie księgi i pióra.
Tak, jak niegdyś przed wiekami,
Co go dały w upominku,
Jest dziś Fukier między nami
Na warszawskim starym rynku.
Zawsze pełną wina czarę
Ma na smętków radowanie.
Póki stoi Miasto Stare —
Fukier w mieście pozostanie.