Strych

Autor:

Jed­no z naj­mil­szych wspo­mnień mych,
Ob­raz z dzie­ciń­stwa wy­wo­ła­ny:
Za­snu­ty pa­ję­czy­ną strych,
Dziw­ny, jak ja­kiś kraj nie­zna­ny.

Ni­sko z kar­pió­wek spły­wa dach,
Pło­mien­ny la­tem, mroź­ny w zi­mie.
I był tam dla mnie cza­rów gmach,
A ta­jem­ni­ca jego imię.

 Wiel­kie, dłu­gie, ni­skie pod­stry­sze, któ­re­go da­le­kie kąty na­wet w naj­ja­skraw­sze od go­re­ją­ce­go słoń­ca dni lip­co­we gi­nę­ły w mrocz­nych cie­niach. W wio­sen­ne i let­nie po­łu­dnia w smu­gach ku­rzu, zło­cie­ją­cych od pro­mie­ni sło­necz­nych, uwi­ja­ły się i wi­ro­wa­ły ma­leń­kie, ru­chli­we musz­ki; zimą wpa­da­ły przez otwo­ry da­chu, jak drob­niut­kie, srebr­ne gwiaz­decz­ki, płat­ki śnie­gu i igieł­ki szro­nu; lecz naj­przy­jem­niej było na stry­chu w po­ran­ki wcze­snej je­sie­ni.
 Ci­sza pa­no­wa­ła tam wów­czas bez­gra­nicz­na; nie­kie­dy tyl­ko drep­ta­ły lek­ko, lek­ko po da­chu sprę­ży­ste nóż­ki bez­tro­skli­wych wró­bli; cza­sa­mi z ci­chym sze­le­stem wy­su­wa­ła się z nor­ki mysz i, spoj­rzaw­szy czar­ne­mi pa­cior­ka­mi nie­spo­koj­nych oczu, zmy­ka­ła bły­ska­wicz­nym ru­chem, by po chwi­li wyj­rzeć znów cie­ka­wie — i znów znik­nąć.
 Wte­dy od­by­wa­ły się na me­lan­cho­lij­nie drze­mią­cem pod­stry­szu moje dzie­cię­ce mi­ster­ja.
 Strych peł­ny był skrzyń, ko­szów, pak i naj­prze­róż­niej­szych sta­rych, znisz­czo­nych, nie­zdat­nych do uży­cia sprzę­tów; ale dla mnie były to skar­by bez ceny, skar­by tem po­żą­dań­sze, że nie­spo­dzie­wa­ne i przy każ­dej no­wej eks­plo­ra­cji uka­zu­ją­ce co­raz to inne, co­raz bar­dziej osza­ła­mia­ją­ce wy­obraź­nię bo­gac­twa.

Duży, na ko­łach, siwy koń,
Któ­ry sprę­ży­ną sam się ru­sza:
Chciał­bym go do­siąść, bie­gnę doń, —
Ale umar­ła jego du­sza!

Z śru­bek, po któ­rych zo­stał ślad,
Próż­no wciąż inną się prze­krę­ca —
I nie za­nie­sie mnie już w świat,
Gdzie się wy­ry­wa myśl dzie­cię­ca.

 W ko­szu bez wierzch­nie­go po­kry­cia, za­pcha­nym od dołu do góry: zbio­ro­wi­sko cu­dów i dzi­wów. Dwie czar­ne re­du­to­we ma­ski, któ­re przy­po­mi­na­ją oczy­ta­ne­mu mal­co­wi ja­kąś tra­gicz­ną hi­stor­ję o pięk­nej da­mie i o zbi­rach we­nec­kich; ob­raz­ki pta­ków, uło­żo­ne z ko­lo­ro­wych piór, ze­psu­te i po­strzę­pio­ne, ale nę­cą­ce jesz­cze ja­skra­we­mi bar­wa­mi wraż­li­we oczy; ozdo­bio­na wy­bla­kłą błę­kit­ną wstąż­ką gi­ta­ra bez strun, na któ­rej przed laty, przed laty, wy­gry­wał le­żą­cy dziś na cmen­ta­rzu dzia­dek ja­kieś uro­cze pio­snecz­ki, o któ­rych z uśmie­chem peł­nym łez opo­wia­da wnucz­ko­wi sre­brzy­sto­wło­sa ba­bu­nia o ró­żo­wej ce­rze mło­dej pa­nien­ki.

 Lecz praw­dzi­wym se­za­mem, przy­byt­kiem szczę­ścia, świą­ty­nią naj­cud­niej­szych za­chwy­tów, otwie­ra­ją­cą się na każ­de moje ski­nie­nie, był ogrom­ny, oku­ty bla­chą ku­fer, za­wie­ra­ją­cy sto­sy gru­bym po­kła­dem pyłu za­sy­pa­nych, daw­nych i now­szych, prze­waż­nie ilu­stro­wa­nych — ksią­żek.
 Stam­tąd to wy­do­by­łem i prze­czy­ta­łem po raz pierw­szy wiel­kie wy­da­nie „Don Ki­cho­ta“, któ­ry śnił mi się przez wie­le, wie­le nocy — tra­gicz­ny ry­cerz smut­ne­go ob­li­cza; tam zna­la­złem dwu­to­mo­we­go Ro­bin­so­na Kru­zoe; z tej skarb­ni­cy wzię­li mnie w swe bo­ha­ter­skie ob­ję­cia Trzej Musz­kie­te­ro­wie i prze­peł­nił naj­do­bro­tliw­szem słoń­cem po­go­dy Klub Pic­kwic­ka; w tym ku­frze wresz­cie, na dnie ukry­te przed co­dzień moż­li­wą re­wi­zją, le­ża­ły dwie po­żół­kłe książ­ki — dwa źró­dła ru­mień­ców za­pa­łu i łez bez­sil­ne­go żalu: Kor­djan i Pan Ta­de­usz.

A kie­dym wier­sze chło­nął wlot,
Od stry­chu wzbi­ty i od zie­mi,
Na­prze­ciw sia­dał czar­ny kot,
Kot ze śle­pia­mi zie­lo­ne­mi.

I pa­trzył na mnie dziw­nie tak,
Krę­cąc ogo­nem z ci­chym szme­rem, —
A mnie się zda­ło, że to mag,
Co mnie uczy­ni bo­ha­te­rem.

 Raz zda­rzy­ła się rzecz nad­zwy­czaj­na: słu­żą­ca Na­stu­sia, unit­ka, zna­la­zła w ja­kiejś szpa­rze na stry­chu ze­szyt wier­szy. Był to rę­ko­pis pie­śni pa­tr­jo­tycz­nych, po­wstań­czych, z 1831 i z 1863 roku.
 Ze­szyt ten, na­wpół zbu­twia­ły, po­pla­mio­ny wil­go­cią, jak­by po­to­ka­mi łez, do­stał się na­przód w moje pra­wie już mło­dzień­cze ręce.
 Jak­żem go od­czy­ty­wał ze drże­niem ser­ca, jak­żem go cho­wał co wie­czór pod po­dusz­kę, aby rów­no ze świ­tem, przed pój­ściem do gim­na­zjum, prze­rzu­cać go po raz set­ny, jesz­cze i jesz­cze i jesz­cze!...

A gdy szes­na­ście mia­łem lat,
Ko­cha­jąc pierw­szy raz po­ci­chu,
Pa­sem­ko wło­sów, list i kwiat
Scho­wa­łem w ja­kiś kąt na stry­chu.

W złej chwi­li pu­kiel, list i kwiat
Zmie­sza­łem — dzie­ciak — ze śmie­cia­mi, —
Bo tak się sta­ło w bie­gu lat
Z wszyst­kie­mi ser­ca pa­miąt­ka­mi.

Czy­taj da­lej: Orlątko – Artur Oppman