Atlantydy kochałem niegdyś promieniste,
Platońskie, z mgły wysnute, senne Oceanie:
I tak się z niemi zżyłem, że przez czarów trwanie —
Były mi rzeczywiste, nazbyt rzeczywiste.
Lecz, że mię rzeczywistość coraz wrażej pęta,
Mara ta urojona a nazbyt cielesna
Znużyła mię... I nowa, złota, nieokreślna
Porywa mię ku sobie wizja wniebowzięta.
Atlantyda nadziemska i nadwidziadlana,
Co nigdy w rzeczywistość form nie zejdzie sprzecznych —
Lub stanie się w godzinach bytu ostatecznych,
Jako najwyższa gwiazda — cała z snów utkana.