Wciąż roję, żem się oderwał od ziemi,
Że ponad ludzkie uleciałem cieśnie;
I że, skrzydłami szumiący białemi,
Duch mojej gwiazdy w łonie mojem wskrześnie —
Duch pierworodny — czysty — jednolity —
I ostatecznych sięgający kresów —
Z głębi nadirów w najwyższe zenity,
Ze słońc edenów — w księżyce hadesów,
Jak gdyby czasów rozdarłszy granice,
Jakby wyszedłszy poza kres przestworów,
Przystroił w boską niewidzialność lice,
I rozkuł więzy kształtu i kolorów.
A przecież ciągle życie na mnie woła
I nieraz widzę jakieś sny dziecięce,
Co mi śpiewają jak cytry anioła
I wyciągają do mnie białe ręce.
Lub wycie warg spienionych kurczem słyszę,
I chóry łkań rozpaczy spazmatycznych
I zgliszczy jęk, co mi rozdziera ciszę
Lodowców moich krystalicznych.
Te cytr śpiewania i ten rozgwar dziki
Dręczą mą zamyśloną duszę —
I we mnie budzą okrzyki
I na ziemię wracać muszę!