Tam pewnie rozpacza sad w suchych chrześciskach listnych
i długie sęki gałęźne tragicznie w zygzaki splata –
– taki już jest listopad, że imię ma w chłód rozprysłe,
że w głębi omylnej kałuż okienne topią się światła –
Wiesz przecie, że z włóczęg godzin nawrót przypomnień zetrę, –
sad drżący od zimna przypadł z skowytem do szyby szklanej;
– poszum trzeszczących krzaków natrąca banalny refren:
„maleńką, maleńką Lulu w Marsylii zdradził kochanek”
Nie ma radości przemian w jałowych roztrząsań zmierzchu
– jest tylko żebracza żałość, co chwile w strzępy roztarga.
Na krągłym haku księżyca powiesił się wiśni wierzchoł –
w uschłych badylnie porzeczkach ziębnie wspólnota skargi.
(I znowu: była w czereśniach rozlepła słodycz zalążni,
gdy czerwień otyłych kulek zębami się poznaczyło
– i trudno było nam samym za dni zachwytem nadążyć
w bezładnych odkryciach sensu słów bezsensownych jak miłość)
Odrętwień zakrzepły stop przecieka w nierzeczywistość,
a zaokienny wiatr chce jeszcze ścieżki pozmiatać – –
tam pewnie rozpacza sad w suchych chrześciskach listnych
i długie sęki gałęźne tragicznie w zygzaki splata.
12 listopada 1933