I
Podobno kiedyś dawno — czerwcową, ciepłą nocą,
Gdy księżyc bladł z wzruszenia, libańskie cedry złocąc,
Zbudziły się w dwóch gwiazdach samotnych w czerni – serca,
więc pokochały siebie miłością z lśnień i czerwca.
I spadły wraz podwójnym zygzakiem złotym z nieba;
Przyjęła je gościnnie stwardniała, czarna gleba
A z dziwnej bajki niebios, co snuła się w wszechświecie,
Urodził się na ziemię Bar Kochba, gwiezdne dziecię.
II
Na ziemi było smutno, był płacz, był jęk: „o Boże,
Gdy Ty nas nie wspomożesz, któż inny nas wspomoże?!”
Zwycięski naród Rzymian stalową gnębił pięścią.
„O Boże, daj nam wodza, daj wodza w tym nieszczęściu!”
Więc przyszedł on — Bar Kochba — wzywany tak przez wielu,
Zjawił się z mieczem w dłoni złocistym — na Karmelu.
„Jam wódz wasz i wybawca; jam młodość jest i siła,
Zrodzonym z dłoni Bożej, co gwiazdy dwie złączyła!
Spójrz, ludzie, tych, co gnębią — ramieniem własnym zgnębię;
Tych, co cię chcieli zniszczyć — w nicości rzucę głębię
Ot — tak!” Pochwycił cedry oburącz w dłonie silne
I wyrwał je z łatwością, by trawy trzcin badylne.
„Jakie to wielkie szczęście mieć wodza nawet w biedach,
Jakie to wielkie szczęście, o hedad, wodzu, hedad!
Będziemy szli zwycięsko złączeni wspólnym celem
Z nadzieją będziem walczyć ze złym nieprzyjacielem!”
Aż wyszedł z tłumu starzec śnieżyście siwobrody
I rzekł: „O, klęknij przy mnie gwiazd złotych synu młody...
Oddaję losy ludu w twe ręce pełne męstwa,
Ja - starość ciebie -- młodość — dziś wzywam do zwycięstwa!
III
Będziemy szli wpatrzeni w wolność Jerozolimy,
oddamy nasze złoto, klejnoty przetopimy,
Z kamieni naszych domów twierdz mury zbudujemy,
Skujemy giętki oręż chwytami rąk — własnymi.
W odwadze staniem równi, kto biedny, kto bogaty,
Małżonki z własnych włosów walczącym stkają szaty,
A małe nasze dzieci w tych walkach razem z nami
Iść będą w wieczną chwałę, by walczyć choć — kijkami
Niech zmilkną słowa halach, niech spiż, żelazo dzwoni,
Miast jednostajnych halach, niech brzmi szczęk dźwięczny broni,
Niech nieprzyjaciel spotka twierdz mury na równinie,
Od przerażenia zblednie i pod ciosami zginie!
– – – – – – – – –
O Boże, czyś zapomniał o nas, że myśmy Twym wybranym ludem?
Czyż mamy dziś uwierzyć nagle, że nasza ufność była złudą?
O Boże, czyś zapomniał o nas, żeś gwiazdy łączył nam na chwałę?
Czyż mamy dziś uwierzyć nagle, że Twe uczucia nie są stałe?
(Więc czemuż wróg — jak straszny wąż —
Zdobywa wciąż — nasz każdy próg?!)
Walczyliśmy o każdą grudkę, o każdą piędź, niby o życie,
A więcej nawet, bośmy życiem płacili każdy cal obficie,
Dziś zaś schronieniem przeostatnim, naszą ucieczką od pożaru
Zostały tylko ściany twierdzy i twardy, gruby mur Betarec.
IV
Zgon czyha w małym, skąpym źródle, na skałach nagich śmierć się czai,
Lecz Betar broni się zajadle, nie chce się poddać rzymskiej zgrai,
Bar Kochba woli raczej zginąć. Cóż warte życie wobec chwały?
„Za świadków biorę złote gwiazdy, że Betar wyjdzie z walki cały".
„Niech rozkaz mój wam będzie święty, wam wszystkim, coście tutaj ze mną
Słuchajcie, jeśli nawet każę z zamkniętym wzrokiem w czerń iść ciemną,
A jeśli który z was w przekorze rozkazów moich nie usłucha,
Rozstanie się natychmiast z życiem, pożegna ciałem swoim ducha!”
– – – – – – – – –
Bar Kochbo, coś uczynił grzeszny? Zabiłeś - ty Eleazara?
Pewnieś zapomniał w zaślepieniu, że grzechy nasze spłaca kara?”
„Wszak jestem wódz wasz i wybawca, bom młodość jest i wieczna siła,
Zrodzonym przecie z dłoni bożej, co gwiazdy złote dwie złączyła".
– – – – – – – – –
Nie widać gwiazd noc jest, jak czerń — na zboczach skał się winą cienie –
W zamkniętych oczach, które śpią, drży nieodczute przerażenie –
Czarna jest noc, nie widać nic — wzdłuż murów groza się posuwa –
Lecz wszyscy śpią – w śnie wisi cios – okrutny cios – lecz nikt nie czuwa –
Pod bramą sunie poplot ciał — cichutko, niby wąż się skrada –
Aż nagle krzyk okropny – aach – i drugi krzyk – okropny Zdraada! –
I rzeź, mordercza tłumna rzeź — zwierzęcy mord okrutne ciosy –
„Niech nie zostanie z Żydów nikt, niech licznych trupów rosną stosy!"
(Och, gdzież jest Bóg? Jak głodny wąż
Zabija wciąż zwierzęco — wróg!!)
A w jakimś kącie sztylet w pierś — w pierś ręką własną sztylet wbity.
Bar Kochbo synu jasnych gwiazd, czyś ty to zginął mrokiem skryty?
V
(Możecie nie uwierzyć, gdy baśń się zda okropną –
Nie mówię wam: na pewno — lecz mówię wam: podobno –)
Podobno kiedyś dawno syn gwiazd zrodzony w baśni
w proch szary się obrócił w cząsteczkę ziemskiej jaźni.
I wierzy ziemia: może czerwcową jakąś nocą,
Gdy księżyc zblednie nagle libańskie cedry złocąc,
Znów zbudzą się w dwóch gwiazdach — samotnych w czerni — serca
I pokochają siebie miłością z lśnień i czerwca –
I wierzy ziemia: może syn gwiezdny ich – z nadmęży –
w tej przyszłej, nowej walce wystąpi — i zwycięży!
12 listopada 1932