Kiedy łzami krwawemi po stołu marmurze
Rysowałem bezmyślnie przeklęte jej imię,
Zobaczyłem w zaduchu szynkowni i dymie
Oczy w sobie utkwione, waryackie i duże...
Niechno tylko powieki z ołowiu przymrużę
I na falach melodyi łagodnej zadrzymię,
Zaraz budzi mnie szorstko spojrzenie kaimie,
Które warzy swym szronem widziadeł mych róże...
I patrzyliśmy strasznie na siebie bezmowni.
Jednakowej psychozy szarpały nas kleszcze,
Jednakowych przepalał nam trzewia żar głowni...
Posyłaliśmy sobie spojrzenia złowieszcze...
Zimna szarość poranku w tej czarnej katowni
Szlochających na stołach zastała nas jeszcze...