Opowieść o nosie Mamrycego Donoska-Szpicl

I.

Doprawdy, nie szło tak żadnemu,
z szczęściem już nadzwyczajnem wprost,
jak Donoskowi Mamrycemu,
co miał to szczęście, spryt — i nos.

Inni bezsennie i zajadle
męczyli się przez kilka lat,
nim na afery jakiejś wpadli
naprawdę, przyzwoitej ślad.

Musieli węszyć, śledzić, pukać,
tysiącem uszu, nosów ócz,
kluczyć, zaglądać, gmerać, szukać,
przez dziurkę wciskać się jak klucz.

włazić, jak ręce do kieszeni,
do tajnych kufrów, skrytek, szaf,
aż się im zmienny los odmienił,
albo szczęśliwy zdarzył traf.

Zasię Mamrycy ni przez chwilę
nie pełzł — jak lis, kot, mysz, czy wąż,
a jednak nigdy się nie mylił,
nakrywał i nakrywał wciąż.

I jeśliby chciałby spytać kto się,
czy się w tem nie krył jakiś trick...
— powiem — tak, trick ten krył się w — nosie,
jakiego dotąd nie miał nikt.

I jak w gardziołku się słowiczem
może jedwabny ukryć głos,
taki węch w nosie miał Mamrycy
i taki miał genialny nos.

II.

Powiedzmy — przed nim pan i pani
idą i plotą trzy po trzy...
— Nos Mamrycego wie już za nich,
czy się rozstaną zaraz, czy...

...wejdą do niego i za chwilę...
— lecz, gdy się sprawa miała tak,
Mamrycy więcej się nie silił,
by dalej badać taki fakt.

Lecz niech w kieszeni tego pana,
albo w torebce pani niech
zadrży ulotka podejrzana...
O, nie doliczą nawet trzech,

a nos Donoska Mamrycego
do niej przybliży się, lub doń
i z liter, kolumn i szeregów
wciągnie drukarskiej farby woń.

Już węch genialny wlot ogarnie
ulotki podejrzanej treść,
już zna zecera, już drukarnię,
już może trafny donos wnieść,

już wie kto był tu redaktorem,
już wie, co, kiedy, gdzie i kto,
i za godzinę lub półtorej
dowodów ma conajmniej sto.

Już sędzia paragrafy liczy,
układa z aktów ciężki stos...
— Oto czem umie być Mamrycy
i jego doskonały nos.

III.

Napewno nikt nie wiedział tego,
chociaż szeptali ci i ci,
że pono w nosie Mamrycego
jakiś szczególny sekret tkwi.

I jak w wypadkach takich bywa
pogłoska od ust do ust szła,
że nos Donoska osobliwe
podobno właściwości ma.

Nieraz zebranych szpiclów grupka
zawistnie powiadała, że
Mamrycy nos swój ma na śrubkach
i że zdejmuje go, gdy chce.

Że gdy gdzieś wre podziemna praca,
Mamrycy nos zostawia tam,
a potem nos do domu wraca,
wiodąc go do podziemnych bram.

Mówiła plotka wielogłosa,
że w noc Mamrycy kryje twarz
w masce, bo zwykle śpi bez nosa,
który gdzieindziej dzierży straż.

I gdy się w szybach nocy sadza
rozrzedza w świtu mętny cień,
nos wraca cicho, no i zdradza,
co widział w nocy — w biały dzień.

Wymierza wszelkiej tajemnicy
celny a niespodziany cios...
Tak i podobno miał Mamrycy
genialnie samodzielny nos.

IV.

W pozornie łatwych przedsięwzięciach
zdarza się czasem jak na złość,
że wprost w tych sprawach nie ma szczęścia
najbardziej uzdolniony gość.

Na krańcach miasta, gdzie latarnie
chwiały się z wiatrem wprzód i wtyl,
była piekarnia, a w piekarni
jakiś się tajny sekret krył.

Czasem tajemne szły odgłosy,
jakby się jakiś spisek knuł
i pierwszy w życiu raz Donosek
wiedział coś o tern pół na pół.

Próbował tędy i tamtędy
swoim genialnym nosem strzyc,
lecz wciąż sprawiały różne względy,
że wiedział mało, albo — nic.

I choć pracował nos i głowa,
żeby coś odkryć tak czy tak,
sekret się umiał tak zachować,
że wciąż dowodów było brak.

Nie znalazł nigdy nawet świstka,
nie wykrył się najmniejszy ślad,
to też Donosek zęby ściskał
i tylko ze wściekłości bladł.

A tam wiedziano, że to szpicel
i wyśmiewano się nagłos,
gdy krążył wkoło wciąż Mamrycy
i jego najwspanialszy nos.

Wciąż czuł, że coś jest nie w porządku,
chociaż się tylko biały pył
unosił nad workami z mąką,
Mamrycy przekonany był,

choć przeszukano każdy piec,
że chociaż była już policja,
jemu mówiła intuicja,
że właśnie w tern się kryje rzecz.

Do obielonych mąką chłopców
przyjazną wciąż wyciągał dłoń,
lecz albo nań patrzyli obco,
lub tyłem się zwracali doń.

I przeciągała się zabawa,
bezpłodnie mijał dzień po dniu,
już każdy wzrok się mówić zdawał:
— Czego ten jeszcze czuwa tu?

Mamrycy łykał gorzką ślinę
i tylko snuł się wciąż jak cień
i tak uparty pojedynek
przeciągał się wciąż z dnia na dzień.

Odpoczywano tylko w święta,
od poniedziałku znów wrzał bój,
Donoska z sitwą elementów,
których wyczuwał cały rój.

I gdy wychodził, na ulicy,
bywało, aż się w złości trząsł...
— Ale się zawziął już Mamrycy
i jego przewspaniały nos.

VI.

Wreszcie po dniach straconych wielu,
uznawszy zbędność wszelkich słów,
owego chwycił się fortelu,
o którym szeptał ten i ów.

Widząc, że sprawa idzie marnie,
że na nic słówek słodkich lep,
zamówił sobie z tej piekarni
co dzień do domu świeży chleb.

I tak jak dawniej wyczekiwał,
tracąc tu drogocenny czas,
teraz z rachunkiem za pieczywo
pojawiał się na miesiąc raz.

I raz, wieczorkiem, zauważył,
że go nic śledzi niczyj wzrok,
zdjął zręczenie nos z swej własnej twarzy
i cofnął się w przyjazny mrok.

Okiem niewielką przestrzeń zmierzył
już naprzód rozważywszy rzecz,
a potem w pełną ciasta dzieżę
nos rzucił, w płynną, miękką ciecz.

Tak nos w chlebowe wtulon ciasto
miał mu radosną przynieść wieść,
Mamrycy chyłkiem szedł przez miasto,
wiatr go na skrzydłach zdał się nieść.

Z radośnie uśmiechniętym licem,
znów witał odmieniony los...
— Ale, co stanie się, Mamrycy,
gdy nie powróci już twój nos?

VII.

O świcie, gdy przeczucie słońca
znaczy się ledwie w mrokach nieb,
pełen zapachu i gorąca
wędruje w miasto z piekarń chleb.

I tak poranku następnego
na wóz wkładano chlebów stos,
wśród których krył się Mamrycego
nabrzmiały od tajemnic nos.

Jak codzień — o liljowym świcie
wzbił się spod wozu smugą pyl,
na góry chlebów samym szczycie
chleb z nosem osobliwym był.

Dziś niewiadomo w jaki sposób,
może podpatrzył wtedy ktoś
sekretną operację z nosem,
ale powiedzieć tyle dość,

że nic widziały żadne oczy,
gdy wtem na nierówności dróg
wózek podskoczył, chleb się stoczył
wprost na nierówny przedmieść bruk.

I nie minęło ćwierć sekundy,
gdy resztką osłabionych sił
chleb porwał wynędzniały kundel
I już weń chciwe zęby wbił.

I pomknął lotem błyskawicy,
zjeżywszy sparszywiały włos...
— Jakże bez nosa, o Mamrycy
odzyskasz swój wspaniały nos?!

PRZESŁANIE

Czytelnik teraz głową kiwa
I myśli sobie — jak i skąd?
To jest historia niemożliwa!
— Już wydał o autorze sąd.

Zaś autor widział raz w policji
psa z węchem tak niezwykłym wprost,
jaki miał tylko raz Mamrycy
i jego najwspanialszy nos.

Czytaj dalej: Moje polesie - Tadeusz Hollender

Źródło: Szpilki, r. 1938, nr 18.