Codziennie widzieć, jak krew się zieleni
Bezbarwną mgiełką. To umarli nasi
Z siedliska zwolna powracają cieni.
Blask przedwiosenny zwiewne widma śledzi,
Deszcz szarzejący jakby palcem gasi
I kreśli zarys szmaragdu i śniedzi.
Oni, zbyt widni, na wietrze się ważą
Nieufnie, lotnie, nieprzywykli jeszcze,
I śród gałązek przeświecają twarzą
Bez zmarszczek, z smugą na skroni siwizny,
Jak z pajęczyny nicią; senne deszcze
Ponad rozłogi niosą ich ojczyzny
Tak dziwnie młodych, nad odpominaną,
Jak się ogląda przez zmętniałe szyby,
O zmierzchu, łąkę snopami usłaną.
Nie mogąc usnąć. A liście, jak struny,
Ledwo trącane, ciemne ciche ryby,
Suną przez mroki ku kałużom luny,
Nie trwóż ich. Tleją rozdarte całuny.