Mam jeszcze azyl. Bielona mansarda
Wśród drzew rzucona — jak skorupa pośród
Łąki fabrycznej. Tym wzgardzeniem harda.
Bo ile środków ma byle mimośród?
Środek zachwytu w ptaków śpiewnej gęstwie,
Gdy gawron kona — słowik gna intruzów...
Środek na pszczoły w kramarskim przekleństwie
Przy kopcach papryk i turniach arbuzów...
Środek zdziwienia, kiedy drobna łyska
Jak rzęsołamacz mknie po starej fosie...
Środek zamętu, kiedy piorun łyska
W niebo się wnosząc na drzew wniebogłosie...
A w środku nocy — od niedzieli do śród —
Gdy na warzywa ożywia się popyt,
W mojej mansardy tajemny mimośród
Sączy się blade echo końskich kopyt.
Koń wlecze wozy, czyli też furmanki
Werblem klekotu doboszują koniom.
Bagiennym światłem kolebią kaganki,
Chłopskie kożuchy — rzeżuchową wonią.
„Zwierzęta idą” — mówią drżące słoje.
W dębowych deskach starej biblioteki.
„Zwierzęta idą” — wtórują podwoje
Izdebek sennych jak chłopca powieki.
Jeszcze — czy długo — chłonąć ten wstydliwy
Tupot będziemy? Przecież nakazano,
Aby tam — w środku — nie wadziły grzywy,
Ani broczyło obrokowe siano.
I nas dopadną. I tutaj położą
Kres tym pobudkom dziecięcej pamięci,
Ślady na stegnach obłożą rogożą
Smolnych asfaltów. A z tym wszystkim — Święci.
Więc dobrze słuchaj, mój już bliski wnuku!
Miałem ja noce, co starczyły za msze,
Kiedy słuchałem końskich kopyt stuku,
Tak baśniowego, jak ich nozdrzy zamsze.