I
Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
To popołudnie spędzałem w Mourieras,
Rozrzucając brunatny nawóz widłami.
Nazywałem się wówczas Père Mazaud.
A moje pole żagwiło się rudo
Za opłotkami nieprzeludnionej wioski:
Znałem w niej wszystkich,
Od wisusa do starca.
Z rozkoszą chłonąłem włochatymi nozdrzami
Zapach przegniłych kawałków torfu,
Bryzę od południa, srebrogłowiem w wiatr wplątaną,
Kwaskowaty odór własnej koszuli.
(Życie miało twarz olbrzymią
I polubownie sekretną.)
Przy pierwszej gwieździe
O godzinie dwudziestej trzydzieści
Otrzepałem widły z małych bryłek gnoju
I trzpień narzędzia ułożyłem w kotlinie obok karku.
Smak wieczornego jadła
Osładzał moje zmęczenie.
Wstąpiłem na drogę śródleśną.
II
Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Poruszałem wówczas spopielałym igliwiem
W dolnych lasach Francji.
Miałem tam sprawę do pewnego lisa,
Który oblazł ze skóry i dymił pośrodku ścieżki.
Idąc do pracy, wrzuciłem go widłami
Na stos mrowiska.
Skrzętna ciekawość: czy zgorzał doszczętnie?
Kiedy tak szedłem (beztrosko obojętny),
Los zaczął wymachiwać wielkimi skrzydłami,
Był zbyt potężny jak na mą kondycję:
Strącił mój kapelusz
W ostrowy jeżyn.
Pamiętam pochylenie — delikatny krąg słomki
W kopciach (Pająk je właśnie wiązał),
Wyprostowałem się złorzecząc.
III
Osobnik był ze wszystkim znikomy. To właśnie
Uderzyło mnie najpierw. W Mourieras
Tylko grabarz był mniejszy. Nie na skutek garbu,
Ale przez pewne szczególne wciśnięcie
Głowy w ramiona.
Co mu nie szkodziło
Mieć żonę — Hiszpankę i kochankę w mieście.
Ten, co wyszedł z lasu, stąpał chybotliwie,
Ale ani w calu nie przypominał Jakuba z Dzwonnicy,
Który subsydiował oberżę.
Był trzeźwy jak wizja Jana od Krzyża.
IV
Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Oto ja,
Père Mazaud z Mourieras,
Dźwigający widły na prawym barku,
Natknąłem się na Człowieka z UFO.
Trudno zaręczać, że był to zaszczyt,
Osobiście
Podszedłem do wydarzenia z niejakim zmieszaniem.
Człowiek z UFO
Zdawał się ten brak zręczności odwzajemniać,
Co czyniło go bliskim i zrozumiałym.
Staliśmy długo, przy osypywaniu się gwiazd
I chrobocie zwierząt w leśnych ostępach:
Dwaj mężczyźni
Aby życie moje — ze wszystkim — było nader
(Odruchowo przetrząsnąłem bluzę
W poszukiwaniu niedopałków papierosa.
TAMTEN
Powinien mieć zapałki)
Jego garnitur — obcisły i bez guzików,
Wydzielał łagodne, niebieskawe światło
Gazowych latarń, które widziałem w Paryżu.
Jego głowa
Była opancerzona,
Ale bez groźby, którą straszą żołnierskie hełmy.
Oddychałem szeroko i spokojnie
Nie czując nawet o jeden puls przyspieszonego tętna.
V
Kiedy przytknąłem dwa palce do ronda kapelusza,
Życząc mu dobrego wieczoru,
Nieznajomy uniósł powoli prawą rękę
Z palcami szeroko rozstawionymi wśród gwiazd.
(Tak podobno pozdrawiali się Starożytni
W krótkich okresach między wojnami).
Zbliżył się i najpierw dotknął mojego policzka,
Na którym mam bliznę od drzazgi przy rąbaniu drzewa,
Potem chybotał się leniwie
Z nogi na nogę,
Jakby szukał czegoś w myślach.
I wykonał ten gest.
VI
Dziesiątego września w pięćdziesiątym czwartym
Nie zastali mnie przyjaźni w domu.
Oto stawiałem łagodny opór Człowiekowi z UFO,
Który najwyraźniej zamierzał mnie pocałować.
O la, la, la — to wcale nie jest takie ścisłe.
Powinienem powiedzieć raczej:
Który zbliżył się do mnie poza granice poufałości,
Jaka przystoi mężczyznom.
Nie lubię tego nawet po alkoholu. Wstyd.
I delikatny wstręt, jaki odczuwam przy zetknięciu się z męskim zarostem,
Wystawia na ciężką próbę
Moje pojęcie przyjaźni.
Często z tych pieszczot w oberży wynosiłem krew na wargach.
Ale uchwyt Człowieka z UFO
Był silny i stanowczy,
Małe ręce w rękawiczkach z czegoś, co przypominało pergamin,
Przyciągnęły moją głowę
Jak kowadło młot przyciąga.
Przylgnąłem całą twarzą
Do wzgórza hełmu o cienistych zboczach.
Rozgarniałem zmysłem dotyku
Falujące wrzosowiska.
VII
Szczęście, które odczuwałem, było pełne płaczu
I zapewne dlatego mówiłem coś słowami modlitwy.
Wszystkich zapamiętanych modlitw.
Tych z jednorodnej bryły, jak „Credo”,
Tych postrzępionych jak słuchy królika,
I również tych, które wymyśliłem sam
W czas słoty lub żałoby.
Jakże dodawało mi otuchy narastające przeświadczenie,
Że Przybysz z obcego kontynentu Wszechświata
Też się modli.
Ale niechaj książęta rzymscy nie rozgrzewają rusztów
Dla swej pieczeni;
W szkółkach niedzielnych nadal może toczyć się spokojnie
Poprawianie marynarskich kołnierzyków.
Modlitwa bowiem
Była jedyną mową,
Jaką mogliśmy do siebie zagadać
O radości współuczestnictwa
W tej samej łyżce czasu.
I o śmierci.
Która nam strawę od ust odejmie.
VIII
Powróciwszy do domu, długo myłem pod studnią
Nabrzmiałość powiek i drobne sińce na skroniach —
Jedyne znaki obcowania.
Zaszedłem do koni, aby poruszyć paszę
W żłobach. Konie lubią
Osobną o nich pamięć gospodarza.
Siadłem na ławie w pobliżu progu. Odstawiłem widły.
Po kwadransie wszedłem do izby,
Wyłowiłem muchę w słoju zsiadłego mleka,
Strząsnąłem ją z palca.
Wreszcie pokładłem się obok żony.
I przyglądałem się firankom, lekko wybrzuszonym
Poświatą księżyca.
Pomyślałem też o długu kredytowym
I o reperacji dachu przed zimą.
Od czasu strasznych wojen bardzo zabiegałem,
Aby życie moje — ze wszystkim — było nader zwyczajne.
Kubek w kubek
Jak dzbanki na bielonej ścianie nad kuchnią,
Teraz nieco zupiorniałe
I podobne do ocznych gałek ślepców.
IX
Jedenastego września w pięćdziesiątym czwartym
Zastali mnie przyjaźni w domu.
Byłem na swoim miejscu, co sprawiło im radość
Tak pewną swego, że prawie nieodczuwalną.
Mówiliśmy — jak zazwyczaj — o zasadzkach zawodu
Poetyckiego. Najmłodszy się skarżył,
Że rym go zagalopował i poniósł na manowce.
Na naszych oczach
Zmiął manuskrypt w garści
I cisnął prosto w twarz gołębiom.
Białą kurzawą zemknęły z parapetu.
Były olśniewające.
Uśmiechałem się uspokojony,
Że umiem to nazwać
Tak prosto.
Warszawa, 1973