Wczoraj śnił mi się znów, dla odmiany
najpiękniejszy mój sen — niezrównany!
o pływaniu w powietrzu jak w wodzie.
Ludzie ze snu nic o tym nie wiedzą.
Wciąż się szczycą postępem i wiedzą
i są z prawem grawitacji w zgodzie.
Siedzę z nimi, piję czarną kawę
omawiamy rzeczy nieciekawe
wychwalamy jakąś panią okropną...
Nagle strącam talerzyk i ciastko,
skaczę na stół, ręce składam spiczasto,
i wypływam przez otwarte okno.
W niebie czystym jak turkus i diament
słyszę z dołu dochodzący lament,
krzyk, że diabeł mnie porwał w powietrze!
Tłum ponury zalega ulice —
zapalają kadzidło, gromnice —
widzę twarze od papieru bledsze.
Wiec odpływam coraz dalej i dalej,
bryły wiatru roztrącam jak fale,
zaśmiewając się z głupiej parafii —
z sercem twardym, unurzanym w dumie,
że tej sztuki nikt prócz mnie nie umie —
każdy patrzy a nikt nie potrafi.
Odpoczywam na drzewnych wierzchołkach,
i w obłokach udaję aniołka,
choć policjant z dołu na mnie woła.
I znów pływam najnowszą metodą,
wzdycham piersią niestrudzoną, młodą,
i jaskółki odgarniam z nad czoła.
Potem w dali doganiam pilota
co się w chmurach koziołkuje i miota,
głową na dół, wśród wspaniałych skrętów.
Ścigam jego samolot po niebie —
aż mnie wciąga silną ręką do siebie,
jak syrenę co się czepia okrętu
O, nie całuj, nie całuj, pilocie!
Nie ogarniaj mnie ramieniem w locie
bo za prędko spadniemy na ziemię.
Twarz masz słodką, brązową i świętą,
ascetyczną jak mnich z quatrocento
szczęście moje pod Twym skrzydłem drzemie.
A wieczorem powracam piechotą —
siadam w domu pod żarówką złotą,
jakby nigdy nic nie było zaszło.
Wszyscy siedzą, uroczyści ogromnie,
obrażeni, nikt nie mówi do mnie —
przecierają okulary i kaszlą.