Klaudia

Autorka:

I.
Wcze­snym się ran­kiem Roma ze snu zry­wa...
Od Awen­ty­nu leci wieść strasz­li­wa
I wiecz­nem mia­stem zgro­za wstrzą­sa bla­da...
— Wiel­cy bo­go­wie! deszcz ka­mien­ny pada!
Strza­ska­nych gła­zów zgrzyt w po­wie­trzu sły­chać,
Lecą — i ze­mstą zda­ją się od­dy­chać...
Wschód za­krwa­wio­ny zza Ty­bru wy­zie­ra,
Niby pło­mien­na znisz­cze­nia ban­de­ra;
Cięż­kie chmu­rzy­ska nad mia­stem się wlo­ką.
A jak­by Jo­wisz ka­mien­ną opo­ką
Tron swój wie­czy­sty dru­zgo­tał na szczę­ty,
Ta­kie się walą gra­ni­tu odła­my
Na pla­ce miej­skie, na fo­rum, u bra­my,
To­cząc się z mo­stu w Ty­bro­we od­mę­ty,
I ba­ry­ka­dy dziw­ne w oka mgnie­niu
Wzno­sząc w uli­cach, ka­mień po ka­mie­niu. —
— Bar­ro­niusz pój­dzie kie­dyś do oko­pów,
Na­zwać te gła­zy „bu­do­wą Cy­klo­pów”.
Za­męt, ścisk, trwo­ga... lud tło­czy się krzy­czy,
Po­mna­ża ciż­bę za­stęp nie­wol­ni­czy,
Któ­ry, jak zwy­kle, dzień pu­blicz­nej klę­ski
Już brał za od­wet krzywd swo­ich zwy­cię­ski...
— Gniew bo­gów, choć­by na­wet gniew ka­mie­ni,
Ma sprzy­mie­rzeń­ców, gdzie są uci­śnie­ni.
Rzu­ca mięk­kie­go tric­li­nium wy­go­dę
Le­lius, wpół le­d­wo utre­fiw­szy bro­dę;
Kli­sten wy­bie­ga, zdy­sza­ny, bez wień­ca;
Lu­cy­nie brak­nie kup­ne­go ru­mień­ca;
Try­fo­niusz opak chla­mi­dę na­kła­da;
A wszy­scy krzy­czą: bia­da! bia­da! bia­da!...
Eheu! eheu!... o Jo­wi­szu grzmią­cy!
Roz­marszcz brew swo­ję, któ­ra bogi kru­szy,
I wskaż, ja­kie­mi ofia­ry dy­mią­cy
Oł­tarz ci pod­nieść?” —
Tak mo­dlą się w du­szy
Oby­wa­te­le Romy; strach przy­gi­na
Kark, choć­by twar­dy, jak kark Rzy­mia­ni­na.


II.
— „Do ksiąg sy­bil­skich po­śpiesz­cie ka­pła­ny,
Wróż­by zpod kla­mer do­stań­cie dwu­na­stu
I w nich czy­taj­cie, czem za­gra­ża mia­stu
Cud ten zło­wro­gi, cud ten nie­sły­cha­ny?
Ty, ludu, cze­kaj! pierś twa bez od­de­chu
Nie­chaj przy­na­gla kro­ki ich skwa­pli­we...
Her­me­sie! boże skrzy­dla­ty po­śpie­chu,
Bądź z nimi!”
Lecą go­dzi­ny strasz­li­we
Ocze­ki­wa­nia... mdle­ją w ser­cach tęt­na;
Ciż­ba dy­szą­ca, trwoż­na i na­mięt­na,
Na przód po­da­na, jako mor­ska fala
Prze się pod samo wzgó­rze Kwi­ry­na­la.
Otwar­te usta, pło­ną­ce źre­ni­ce
W lot chcą po­chwy­cić wróż­by ta­jem­ni­cę.
Na­raz — dreszcz prze­biegł tłu­my... mię­dzy zgra­ją
Pod­niósł się okrzyk: „wra­ca­ją!... wra­ca­ją!”
Z od­kry­tą gło­wą wszedł au­gur na wzgó­rze,
Kre­śląc hie­ro­glif la­ską swo­ją krzy­wą,
A wrza­wy tłu­mów za­że­gnaw­szy bu­rzę,
Tak mó­wił mową dziw­nie prze­ni­kli­wą:
— „O ludu rzym­ski! ten deszcz gra­ni­to­wy
Wiesz­czy nam cięż­kie klę­ski i nie­do­lę.
Może Nu­mi­dy rzu­cą step ja­ło­wy
I przyj­dą na­sze za­ory­wać pole...
Może Etru­ski sztu­ką jaką zdrad­ną,
Lub inne wro­gi w bra­my mia­sta wpad­ną...
Może Kam­pa­nia uro­dzi bliź­nię­ta:
Głód i mór bla­dy... może... o! prze­klę­ta
Gło­wa ta siwa, co wam klę­ski wró­ży!”
To mó­wiąc, sta­rzec, pal­ce swe za­nu­rzy
W sre­brzy­stej bro­dzie, a rwąc ją w ża­ło­bie,
Za wieszcz­by swo­je zło­rze­czy sam so­bie.
Tłum jęk­nął głu­cho, jak­by uj­rzał zda­la,
W ja­sno­wi­dze­niu, huf­ce Han­ni­ba­la.

Wtem dru­gi au­gur za­du­ma­ny kro­czy;
W księ­dze Sy­bil­li uto­pio­ne oczy
 Pod­niósł po­wo­li, i spoj­rzał do­ko­ła,
 I rzekł: „Rzy­mia­nie! roz­ja­śnij­cie czo­ła!
 Oto co wró­ży księ­ga pro­ro­ki­ni:
 — Gdy nie­przy­ja­ciel jarz­mo na was czy­ni,
 Gdy głód ogry­za ko­ści wła­snych dzie­ci,
 Gdy mór na skrzy­dłach za­raź­li­wych leci,
 Ro­mie zba­wie­niem od śmier­ci i wro­gów
 Bę­dzie Idea, wiecz­na mat­ka Bo­gów,
 Któ­rą Pes­si­nont w świą­ty­ni swej cho­wa”. —
Za­le­d­wie au­gur wy­mó­wił te sło­wa,
Tłum jako mo­rze, chło­sta­ne przez bu­rze,
Za­wrzał, za­hu­czał — i tak ści­snął wzgó­rze,
Jak­by w ob­ję­cia chciał je wziąć z ka­pła­nem...
A ka­płan po­wiódł okiem za­du­ma­nem
Po ciż­bie — i rzekł:
 — „Lecz tyl­ko w ra­mio­na
Męża, co w pier­siach ma ser­ce dzie­wi­cze,
Zej­dzie z oł­ta­rza bó­stwo ta­jem­ni­cze...
Kto się nie­god­ny do­tknie doń — ten sko­na”.
A tłum się cof­nął mil­czą­cy — i w ci­szy
Li­czy się z sobą. — Ludu! Jo­wisz sły­szy!


III.
Jest w Rzy­mie mło­dzian, czy­sty jak dzie­wi­ca;
Lat mu dwa­dzie­ścia czte­ry już do­bie­ga,
A pięk­ność nie­wiast co żą­dze pod­że­ga,
Ni­g­dy pło­mie­niem nie pali mu lica,
Ni­g­dy w nim męt­nych po­żą­dań nie bu­dzi;
Jak bez­cie­le­sny duch żyje wśród lu­dzi...
Czo­ło ma ja­sne, jak dziew­czy­na mło­da,
Z oczu mu pa­trzy ci­sza i po­go­da,
Ust jego usta nie tknę­ły pło­mien­ne...
A ja­kieś mgli­ste ob­ra­zy wpół­sen­ne,
Któ­re­mi roz­kosz wabi go zda­le­ka,
Od­py­cha, jako nie­god­ne czło­wie­ka.
Gdy tę­sk­ni — pieśń mu star­czy do za­ba­wy;
Ko­cha Rzym, bra­ci i na­dzie­ję sła­wy...
Toż gdy, po taj­nej z su­mie­niem na­ra­dzie,
Se­nat w dwie urny gał­ki lo­sów kła­dzie,
W głos je­den buch­nie ciż­ba nie­zli­czo­na:
„Scy­pio­na chce­my! Scy­pio­na! Scy­pio­na!...
On niech do Fry­gii po­pro­wa­dzi flo­tę,
I At­ta­lo­wi skar­by szcze­ro­zło­te,
Me­dym­ny zbo­ża i szat dro­gich mnó­stwo
Niech odda w za­mian za ochron­ne bó­stwo.
Ni­g­dy god­niej­sze nie tknę­ły ra­mio­na
Żad­nej bo­gi­ni... Wy­szlij­cie Scy­pio­na!”
Nie wiem, czy za­cni bro­da­cze w se­na­cie
Wy­bo­rem ta­kim byli ucie­sze­ni...
Se­non, Pa­pi­nian, lek­ko się ru­mie­ni...
Lecz nie z za­zdro­ści, — my­lisz się mój bra­cie —
Tak ni­skich uczuć nie po­kry­wa toga;
Zresz­tą — głos ludu był już gło­sem Boga.


IV.
Krysz­tal­nym szla­kiem od Ostii przez mo­rze
Lek­ka flo­tyl­la srebr­ną bróz­dę po­rze;
Bia­łe jej ża­gle, brze­żo­ne pur­pu­rą,
Jak skrzy­dła mewy trze­po­cą się górą,
Tchnie­niem swem na­gląc sta­tek w chy­żym bie­gu...
Z wio­seł pry­ska­ją pia­ny na­kształt śnie­gu.
Wpół ob­na­że­ni atle­ci wio­śla­rze,
Ru­chem ko­lej­nym chy­ląc się po pa­rze,
Wzno­szą ra­mio­na ży­la­ste, drga­ją­ce,
Któ­re w bronz żywy prze­pa­li­ło słoń­ce;
A fala gniew­na, jak ru­mak ste­po­wy,
Co po­czuł na­gle uzdę i pod­ko­wy,
Żuje wę­dzi­dła, srebr­ną parą bu­cha
I drży — i par­ska — prze­cież jezdź­ca słu­cha...
O! śpiesz, Scy­pio­nie! o, śpiesz! niech wi­do­mie
Za­go­ści bó­stwo w zro­spa­czo­nej Ro­mie,
Niech ją pra­wi­cą wy­cią­gnio­ną strze­że!...
Już tłu­my ludu za­le­gły wy­brze­że,
Jak przy­pływ mo­rza hu­cząc nie­cier­pli­wie...
Au­gur zda­la wzniósł czo­ło sę­dzi­we
I rzekł: „o ludu! tyś na ca­łym świe­cie,
Jak mąż po­tęż­ny, a sła­by — jak dzie­cię!” —

Va­le­rius Fal­ton o wspa­nia­łej bro­dzie,
Któ­rą w se­na­cie pod­czas ob­rad gła­dzi,
Or­szak Rzy­mia­nek do­stoj­nych pro­wa­dzi,
Przo­du­jąc za­cnie w po­waż­nym po­cho­dzie.
Gdy sta­tek pier­sią z brze­ga­mi się ze­trze
I krzyk ra­do­sny ro­ze­grz­mi po­wie­trze,
Do­mo­wych ognisk ka­płan­ki te czy­ste
Z po­kła­du we­zmą bó­stwo ta­jem­ni­cze
I nieść je będą w mia­sto wie­ku­iste,
Rąb­kiem szat bia­łych za­kryw­szy ob­li­cze...

Tłum dech wstrzy­mu­je. — Patrz! pro­sto, jak strza­ła,
Pły­ną tu... wi­dać już ża­gle i wio­sła;
Mgli­sta flo­tyl­la mknie, jak gdy­by ro­sła,
W oczach tę­że­je i na­bie­ra cia­ła.
Już na po­kła­dzie doj­rzeć może oko
Mło­dzień­czą po­stać smu­kłą i wy­so­ką —
To Sci­pjon!


V.
Cóż to? — opo­dal jak kwia­tek,
Rzu­co­ny w wodę w za­du­my go­dzi­nie,
Lub jak per­ło­wa kon­cha, lek­ko pły­nie
Ja­kiś nie­zna­ny, drob­ny, ni­kły sta­tek...
Nu­mid zsi­wia­ły na ża­rach pu­sty­ni,
Nu­mid na wie­trze go­rą­cym spa­lo­ny,
Dro­gę mu krę­tą po­przez fale czy­ni,
Plu­ska­jąc lek­ko wio­słem w obie stro­ny,
Jak­by igrasz­ki przy­po­mniał chło­pię­ce.
W ło­dzi, nie­dba­le zwie­siw­szy na ręce
Głów­kę cię­żą­cą bo­gac­twem war­ko­czy,
I w mo­rzu czar­ne uto­piw­szy oczy,
Klę­czy wpa­trzo­na w głą­b' toni że­glar­ka.
Nie wiem, czy na dnie li­czy pia­sku ziar­ka,
Czy drob­nych ry­bek śle­dzi ko­ro­wo­dy,
Czy jak w lu­ster­ko pa­trzy w szkla­ne wody:
Lecz gdzie spoj­rze­nie jej w fale za­pa­dło,
Mo­rze od­bi­ło gwiaz­dy, jak zwier­cia­dło.
Pra­we jej ra­mię na­gie aż do spin­ki,
Co pierś za­kry­wa tu­ni­ką Gre­czyn­ki,
I łunę zło­ta rzu­ca na jej cia­ło,
Z ło­dzi zwie­szo­ne: a przez dłoń jej bia­łą
I drob­ne pal­ce mo­rze, szem­rząc, plu­ska,
I tak się marsz­czy, jako mo­dra łu­ska.

Lecz na­gle, niby ze snu roz­bu­dzo­na,
W stro­nę flo­tyl­li zwró­ci­ła swą gło­wę,
I oczy duże, oczy opa­lo­we,
Utkwi­ła, mil­cząc, w źre­ni­cach Scy­pio­na.
Coś się w po­wie­trzu zmie­sza­ło... czy fale
Roz­kry­ły na dnie per­ły i ko­ra­le;
Czy ne­nu­fa­ry roz­kwi­tły u brze­gu;
Czy gdzieś sy­re­na plu­snę­ła się w bie­gu;
Czy ża­giel za­drgał, jako pierś czło­wie­ka;
Czy drob­na ryb­ka przed sie­cią ucie­ka;
Czy gdzieś Naja­dy za­plo­tły się wień­cem;
Czy srebr­ne pia­ny spło­nę­ły ru­mień­cem...
Któż zgad­nie?... Scy­pion usty spra­gnio­ne­mi
Chwy­cił po­wie­trza głę­bo­ko... głę­bo­ko...
A po­tem za­drżał i spu­ścił ku zie­mi
Dziw­ne­mi żary pa­ła­ją­ce oko.

VI.
Jesz­cze za wio­słem roz­pry­śnię­te pian­ki
Ga­sły w po­wie­trzu, w tę­czo­wej iskier­ce
Zwier­cie­dląc ci­che, przej­rzy­ste błę­ki­ty,
Gdy okręt wstrząsł się i sta­nął, jak wry­ty.
Prze­kleń­stwo!... Scy­pion po­czuł, że ma ser­ce,
Bi­ją­ce żą­dzą dla ziem­skiej ko­chan­ki!
Próż­no wio­śla­rze, jak łuki wy­gię­ci,
Chłosz­czą wio­sła­mi ob­umar­łą falę,
Próż­no z wód krze­szą iskry i opa­le;
Okręt się w lewo, to w pra­wo za­krę­ci,
Prze­chy­li, za­drgnie i znów nie­ru­cho­my,
Jak fa­tum, wró­ży za­gu­bę dla Romy.

— „Na bar­kach wła­snych wy­nie­śmy bo­gi­nię!
Choć­by po tru­pach, ktoś prze­cie do­pły­nie
I mia­sto zba­wi!... Kto się na śmierć waży?”
Dwóch, trzech, dzie­się­ciu rzu­ci się że­gla­rzy
Tam, gdzie bo­gi­ni, w swej bie­li ka­mien­na,
Źre­ni­cą z gła­zu pa­trzy, niby sen­na,
Niby po­chmur­na, niby za­du­ma­na,
Na spło­nio­ne­go roz­ko­szą mło­dzia­na.
Ha­non wy­cią­gnął ra­mię gla­dia­to­ra
I do­tknął bia­łej dra­pe­ryi... wtem, na­gle,
Grom huk­nął w masz­ty — i świsz­cząc zdarł ża­gle...
Ha­non padł mar­twy, oczy­ma upio­ra
Wpa­trzo­ny w bó­stwo, nad któ­re­go czo­łem
Węże bły­ska­wic za­plo­tły się ko­łem,
Rzu­ca­jąc łunę ogni­stą, czer­wo­ną,
Na brew zmarsz­czo­ną i ka­mien­ne łono.

Przez tego tru­pa z ob­li­czem zczer­nia­łem,
Co dro­gę wpo­przek za­wa­lił swem cia­łem,
Nikt nie śmiał dło­ni ścią­gnąć; a wśród ci­szy
Sły­chać, jak pio­run war­czy, gro­zi, dy­szy...
— Nie­chaj śmier­tel­ny zma­zy swej się lęka;
Bo­wiem grom dzier­ży wie­ku­ista ręka.


VII.
Z brze­gów tym­cza­sem wrza­wa się pod­nio­sła:
Krzy­ki po­wie­trze sie­ką, jako wio­sła;
Pier­si, jako ża­giel stat­ku, wzdy­ma bu­rza;
A lud, jak od­męt, prze się, kipi, nu­rza,
I wre, i szu­mi, i pry­ska w prze­stwo­rza
Pia­ną unie­sień. — Au­gur z od­da­li
Spoj­rzy i rze­cze: „oto są dwa mo­rza,
Lecz spo­kój mę­dr­ców jest po stro­nie fali”.

Rzu­ca­jąc wko­ło spoj­rze­nia so­ko­le,
Va­le­rius doj­rzał drob­ną, ni­kłą bar­kę
I po­grą­żo­ną w za­du­mie że­glar­kę,
Któ­ra się wła­snym ma­rze­niom uśmie­cha...
A jej prze­pa­ska, pusz­czo­na na wodę,
Z wia­trem się nie­sie, jak skrzy­dła mo­ty­la...
Doj­rzał i szep­nął: „Klau­dya”...
Była chwi­la
Ci­szy wśród tłu­mu po tym szep­cie; echa
Tyl­ko nad­brzeż­ne, mięk­kie i piesz­czot­ne,
Szep­nę­ły; „Klau­dya”... i umil­kły drżą­ce,
Jak­by to imię mia­ło samo z sie­bie
Ja­kieś od­dźwię­ki na­mięt­ne, pa­lą­ce,
Od któ­rych więd­ną kwia­ty i wil­got­ne
Rosy zaj­mu­je pło­mień, a na nie­bie
Gwiaz­dy bled­nie­ją i lecą strą­co­ne...
Lecz chwi­la była krót­ką; obu­rzo­ne
Ma­tro­ny rzym­skie spoj­rza­ły zja­dli­wie
Na tę sa­mot­ną i na tę nie­dba­łą
O świat, i lu­dzi, i wrza­wę ich całą,
Na tę mil­czą­cą dum­nie i wzgar­dli­wie...
I wnet za pierw­szej Lu­cy­ny przy­kła­dem,
Ostre przy­mów­ki syp­nę­ły się gra­dem:
— „Klau­dya bez gro­na nie­wol­nic wy­cho­dzi”...
— „Klau­dya, w kosz­tow­ne przy­bra­na tka­ni­ny,
Z gło­wą od­kry­tą, jak miej­skie dziew­czy­ny.
Z jed­nym Nu­mi­dem za­sia­da do ło­dzi”...
— „Wszak na ozdo­bę żeń­skie­mu stro­jo­wi
Pół un­cyi zło­ta Lex Op­pia sta­no­wi;
A Klau­dya dep­ce kra­jo­we usta­wy:
Zło­to w prze­pa­sce w trój­na­sób prze­wa­ża”...
— „I dziś, dla god­nej za­lot­nic za­ba­wy,
Sama w tej bar­ce pły­nąć się od­wa­ża”...
— „Gdy pło­cha mło­dzież wiel­bi wdzię­ki mar­ne,
Oczu nie spusz­cza, nie ru­mie­ni lica”...
— „Męża za pana nie zna, nie­wol­ni­ca”...
— „Śmie w nie­bo zwra­cać oczy swo­je czar­ne,
Jak­by py­ta­ła u Bo­gów zu­chwa­le,
Czy spra­wie­dli­wie dzier­żą lo­sów sza­le”...

Słów tych słu­cha­jąc, Fal­ton ręką bia­łą
Przy­gła­dził bro­dę i rzekł: „Na Jo­wi­sza!
Wiem ja, zkąd mo­rzu ta nie­moc i ci­sza”...
Jesz­cze nie skoń­czył, już w ciż­bie za­wrza­ło...
Wska­zał na łód­kę — a oto wnet z tłu­mu
Wy­le­ciał ka­mień, ci­śnię­ty jak strza­ła...
Wy­le­ciał, świsz­cząc i wśród fali szu­mu
Tak się trze­po­tał, ja­ko­by ja­skół­ka,
Le­cąc nad wodą, pió­ra w niéj ma­cza­ła.
Padł; a tuż po nim roz­bie­gły się kół­ka
Po drżą­cej wo­dzie, co­raz sze­rzej, da­lej,
W krąż­ki i krę­gi ciem­ne, aż na fali
Wiel­ka się pla­ma czar­nia­wa wy­lę­gła,
I ste­ru bar­ki bo­kiem swym do­się­gła,
I ob­ję­ła je zmą­co­ne­mi prą­dy,
Rzu­ca­jąc na nią cie­nie jako trą­dy.
Au­gur za­drżał i rzekł: „Wiel­kie Bogi!
Wi­dzia­łem dzi­siaj są­dów ludz­kich dro­gi”.


VIII.
Za­le­d­wie mo­rze wy­gła­dzi­ło lica,
Padł dru­gi ka­mień jak za­tru­ta strza­ła,
I przy­niósł z sobą sło­wo: „Za­lot­ni­ca!”
Gło­śne, sy­czą­ce. — Żeglar­ka po­wsta­ła,
Strzą­sa­jąc z sza­ty roz­bry­zga­ną pia­nę,
I ob­ra­ca­jąc oczy za­du­ma­ne
Na brzeg, gdzie ry­czał tłum, wście­kło­ścią zję­ty,
Bia­ły kwiat z wło­sów rzu­ci­ła w od­mę­ty,
I rze­kła: „oto broń moja je­dy­na...
Wi­dzę tu sę­dziów — ale gdzie jest wina?”
Sło­wa jej z fali zmie­sza­ły się szu­mem
I po­wró­ci­ły, w pół dro­gi od­bi­te
Gra­dem ka­mie­ni; roz­wście­czo­nym tłu­mem
Fal­ton do­wo­dzi; on naj­traf­niej ci­ska...
Patrz! ka­mień z rąk mu, jak z pro­cy, wy­pry­ska
I tra­fia ra­mię że­glar­ki od­kry­te,
Prze­pa­skę cia­łu da­jąc ko­ra­lo­wą...
Po­rwał się Nu­mid i jak lew zra­nio­ny,
Ryk­nął: pu­sty­nię wspo­mniał i swo­bo­dę...
I drga­ją­ce­mi czar­ne­mi ra­mio­ny
Wy­rwał maszt z ło­dzi, okrę­cił nad gło­wą
I z świ­stem rzu­cił przez spie­nio­ną wodę
W sam śro­dek tłu­mu.
Ru­chem mo­nar­chi­ni
Wstrzy­ma­ła Klau­dia dzi­kie­go wio­śla­rza.
— „Stój!” — rze­cze — „Jo­wisz sąd nad zie­mią czy­ni!...
Nie­chaj się sła­by ni­g­dy nie znie­wa­ża
Wal­ką z sil­niej­szym... chcę cier­pieć do­stoj­nie”.
A po­tem, wznio­sł­szy pięk­ną gło­wę har­do,
I wo­dząc okiem po tłu­mie z po­gar­dą,
Wspar­ła na ste­rze rękę swą spo­koj­nie
I rze­kła: „Wiel­ki oj­ców mo­ich Boże!
Sądź mnie tu, te­raz, wo­bec tego ludu.
Je­ślim się żad­ną nie zma­za­ła winą,
Ty spo­twa­rzo­nej daj świa­dec­two cudu;
Niech za mym pa­sem, rzu­co­nym na mo­rze,
Wstrzy­ma­ne stat­ki do brze­gu do­pły­ną!” —
Rze­cze — i z bie­li szat swo­ich po­wiew­nych,
Szar­fę błę­kit­ną, tka­ną w gwiaz­dy zło­te,
Nie­wol­nic z Tyru prze­dziw­ną ro­bo­tę,
Zwol­na od­wi­ja.
Ci­sza, jak w świą­ty­ni,
Za­le­ga brze­gi... tyl­ko gdzieś zda­le­ka
Ko­na­ją reszt­ki ja­kichś szme­rów gniew­nych,
Jak echa bu­rzy. — Jo­wisz sądy czy­ni...
A niech śmier­tel­ny po­msty nie do­cie­ka!...

IX.
Z ostat­nich wę­złów pas Klau­dyi roz­wi­ty
Za­drżał od wia­tru, czy od bi­cia łona...
A w chwi­lę po­tem że­glar­ka wzru­szo­na,
Pro­mien­nym wzro­kiem wpa­trzo­na w błę­ki­ty,
Szep­cąc: „o bogi!... speł­nij­cie przy­się­gę!”...
Rzu­ci­ła w mo­rze la­zu­ro­wą wstę­gę,
Wid­ną na fa­lach, jako mlecz­na dro­ga
Od po­krzyw­dzo­nej do sę­dzie­go — Boga.

Okrzyk na­mięt­ny pod­niósł się z okrę­tu;
To głos Scy­pio­na... buch­nę­ły pło­mie­niem
Pier­si mło­dzień­cze... wy­cią­gnął ra­mio­na —
I — jed­nem falę zmie­rzyw­szy spoj­rze­niem,
Jak stał, tak sko­czył, i znikł wśród od­mę­tu.
Mo­rze! dzień Zamy bli­ski!... strzeż Scy­pio­na!...

Tłum za­wrzał głu­cho, wstrzą­sa­ny ko­le­ją
Dresz­cza­mi zgro­zy i cudu na­dzie­ją...
A taka ci­sza wy­brze­że za­le­gła,
Żeś sły­szał chwi­lę tę, jak w wiecz­ność bie­gła.
Dziw­na to ci­sza! sły­chać ser­ca bi­cie,
Sze­lest krwi w ży­łach i od­de­chu drże­nie.
I jako stru­na prę­żą­ce się ży­cie,
I wszech­po­tęż­ną wy­mo­wę — mil­cze­nie.


X.
Pier­sią drga­ją­cą od­trą­ca­jąc pia­ny,
I sztur­mem bio­rąc każ­dy cal prze­strze­ni,
I szlak przed sobą pię­ścią bi­jąc szkla­ny,
Za sobą krze­sząc snop dro­gich ka­mie­ni
I bróz­dy zna­cząc wskróś mo­rza tę­czo­we,
Do­pły­wa Scy­pion do ło­dzi.
Wzniósł gło­wę
I pa­trzył chwi­lę, pło­mien­ny i bla­dy,
W czar­ne źre­ni­ce mil­czą­cej że­glar­ki.
A po­tem wy­rzekł: „wie­rzę!”... i owi­nął
Rzu­co­ną wstę­gą rękę, i od bar­ki
Po­tęż­nym rzu­tem zwró­ciw­szy się, pły­nął
W spie­nio­ne jesz­cze poza sobą śla­dy.

Bli­sko już... bli­żej... wy­cią­gnio­ne ra­mię
W dwo­je ostat­ni bał­wan wody ła­mie;
Ostat­nią prze­paść zie­ją­cą zwy­cię­ża,
Do­się­ga liny, chwy­ta ją, wy­prę­ża
I wią­że do niej błę­kit­ną prze­pa­skę,
I fa­lom rzu­ca na ła­skę, nie­ła­skę...
Drżyj­cie!... Sąd Boga!...

Schwy­ta­ny za skrzy­dła
Ci­szą śmier­tel­ną, okręt, jak ptak dzi­ki,
Poj­man w zdra­dziec­kie, krysz­ta­ło­we si­dła,
Mio­ta się, zry­wa, drży... tłu­mu okrzy­ki,
Któ­ry, jak wul­kan, lawą sza­łu bu­cha,
Nie­cą wi­do­mie ja­kiś za­pał mę­ski
W rze­czy tej mar­twej, co zda się mieć du­cha,
I lek­ko, chy­żo, po­chód swój zwy­cię­ski,
Jak­by stę­sk­nio­na do brze­gów i zie­mi,
Przy­śpie­sza, wie­jąc ża­gla­mi bia­łe­mi.

„Klau­dya!” tłum krzy­czy, „Klau­dya niech bo­gi­ni
Z bia­łe­go kwie­cia ofia­rę uczy­ni!”...
— „Klau­dya niech or­szak dzie­wi­czy pro­wa­dzi!”...
” „Evoe! Klau­dya!.... szlij­my do niej po­sła!”...
Va­le­rius Fal­ton pięk­ną bro­dę gła­dzi
I rze­cze: „Pły­nę, niech po­da­ją wio­sła!”
A tam na fa­lach ci­cha, nie­ru­cho­ma,
Ze zło­żo­ne­mi na pier­siach rę­ko­ma,
W chwie­ją­cej łód­ce bez masz­tu, sa­mot­na,
Błą­dząc my­śla­mi poza tłu­mu wrza­wą,
Stoi że­glar­ka. Źre­ni­ca wil­got­na
W prze­strzeń gdzieś pa­trzy wpół dum­nie, wpół łza­wo,
I wi­dzi może przy­szłych wie­ków ru­chy
I spra­wie­dli­wość, po­ję­tą przez du­chy.

Czy­taj da­lej: Ojczyzna moja – Maria Konopnicka