Opowiadanie rannego

Autorka:

Zim­ny po­ra­nek ocu­cił mnie rosą.
Otwar­łem oczy, pró­bu­jąc od­de­chu...
Na pier­siach mo­ich gło­wę zło­to­wło­są,
Peł­ną mło­dzień­czych ma­rzeń i uśmie­chu,
Trzy­mał to­wa­rzysz bro­ni, chło­piec mło­dy,
Co padł już po mnie, a tak cięż­ko pa­dał,
Jak ścię­te w le­sie mło­dych dę­bów kło­dy...
Ten, co mu w ser­ce cios śmier­tel­ny za­dał,
Miał oko wpraw­ne i rękę tak pew­ną,
Że chło­piec upadł i stę­żał jak drew­no,
Za­nim ko­na­nia chwy­ci­ły go dresz­cze;
Bo uśmiech rzew­ny miał na ustach jesz­cze,
I słów­ko ja­kieś na­wpół wy­mó­wio­ne;
I tyl­ko oczy ku nie­bu zwró­co­ne,
Ma­to­wym bla­skiem świe­ci­ły w prze­stwo­rze,
Zda­jąc się wo­łać: „umie­ram, o Boże!”

Nie mia­łem siły usu­nąć tej gło­wy
Z pier­si zra­nio­nej... blask sło­necz­ny, pło­wy,
Ra­ził mi oczy zgry­zio­ne od pro­chu...
Chcia­łem je prze­trzeć; po­ru­szy­łem ręką;
Krew mi się z rany rzu­ci­ła i cien­ką
Stru­gą ucho­dzić za­czę­ła po­tro­chu...
Czu­łem, że ja­koś ra­to­wać się trze­ba;
Lecz myśl zmą­co­na nie da­wa­ła rady...
Spoj­rza­łem w górę, a na skraw­ku nie­ba
Były, jak gdy­by rany i krwi śla­dy,
I chmur­ki, jako cia­ła roz­cią­gnio­ne,
I dym, i oko Boga, za­pa­lo­ne
Gnie­wu po­żo­gą, pa­trza­ło na zie­mię,
Jak­by szu­ka­jąc miej­sca do po­ci­sku...
I tak le­ża­łem na tem bo­jo­wi­sku,
Sam na­wpół mar­twy.
Z le­wej, z pra­wej stro­ny,
Twa­rze po­le­głych świe­ci­ły pod słoń­ce
Bia­ło­ścią śmier­ci okrop­ną, zdrę­twia­łą...
A krew za­krze­pła, jak ko­ral czer­wo­ny,
Pla­mi­ła czo­ła, lub w sznur­ki błysz­czą­ce,
Jak szka­plerz śmier­ci, owi­ja­ła cia­ło.
A ci­cho było tak w tem polu klę­ski,
Żem sły­szał prze­lot ja­skó­łek zwy­cię­ski,
Co się po­nad niem ści­ga­ły z wie­trzy­kiem...
A choć nie pa­dło tam ni jed­no sło­wo,
Ci­sza ta prze­cież zda­wa­ła się krzy­kiem,
I ja­kąś strasz­ną są­dów bo­żych mową.

W po­wie­trzu drgnę­ło... przy­wa­bio­ny łu­pem,
Szu­miąc skrzy­dła­mi, sęp wzniósł się wy­so­ko,
I chwi­lę za­wisł, jak ca­łun nad tru­pem...
A jego krwa­we i okrą­głe oko
Bły­snę­ło w gó­rze strasz­ne, pa­ła­ją­ce
Po­mię­dzy nie­bem a zie­mią, jak słoń­ce.
Spadł — i ha­ka­mi szpo­nów swych wsz­cze­pio­ny
W roz­bi­tą czasz­kę, szar­pał dzió­bem krzy­wym
Męt­ną źre­ni­cę tru­pa, nad nie­ży­wym
Pa­stwiąc się, jak­by ze­mstą był tra­wio­ny,
I znów się ci­sza nad po­lem ob­nio­sła
Ol­brzy­mią skar­gą ust, zwar­tych na wie­ki...
A czar­ne kaw­ki, jak płacz­ki z rze­mio­sła,
Jęły za­wo­dzić z su­che­mi po­wie­ki
I tam le­cia­ły, gdzie słoń­ce za­pa­da,
Wo­ła­jąc chó­rem: „bia­da! bia­da! bia­da!”.

W tem jęk się ci­chy ozwał z pra­wej stro­ny.
Ktoś wes­tchnął: „Ał­łah!” i tur­ban zie­lo­ny
Uniósł się po­nad stra­to­wa­ną zie­mią;
A za tur­ba­nem pod­nio­sła się gło­wa,
I pierś sze­ro­ka, i resz­ta tu­ło­wa.
Ol­brzy­mi Ni­zam, z czar­ną jak noc bro­dą,
Sta­nął i pa­trzał, jak umar­li drze­mią...
A po­tem chwiać się za­czął jak pi­ja­ny,
Bo krew z od­kry­tej buch­nę­ła mu rany,
Śmier­tel­ną chu­s­tą czer­wie­niąc pierś mło­dą...
Więc ze­rwał ka­ftan z le­we­go ra­mie­nia
I zwi­nął rę­kaw i w ranę go wci­snął,
A w pra­wej ręce kin­dżał mu za­bły­snął,
Jak nów, — był prze­cież bled­szym od spoj­rze­nia
Zmar­twych­pow­stań­ca, co okiem ty­gry­sa
Pa­trzy na tru­py, zda się krew wy­sy­sa
Z roz­bi­tych pier­si wro­gów Ma­ho­me­ta.
Do naj­bliż­sze­go schy­lił się atle­ta,
I tchu w nim szu­kał i zna­lazł go pono,
Bo mu pchnął kin­dżał w nie­za­kry­tą szy­ję,
I krwi wy­pu­ścił ka­ska­dę czer­wo­ną,
I wstał z uśmie­chem, i szep­nął: „nie żyje!”
I wlókł się chył­kiem, krwa­wiąc wła­sne śla­dy,
Pło­mien­ny po­mstą, krwi utra­tą bla­dy,
I szu­kał tchnie­nia, co w pier­siach za­mie­ra,
Tak przy­pa­da­jąc ci­cho, jak pan­te­ra.
A gdy do­sły­szał, że kto jęk­nął zci­cha,
Że trup się ru­szył, że drgnął, że od­dy­cha,
Zry­wał się z krzy­kiem sza­łu i bo­le­ści
I kin­dżał w ser­ce pchał do rę­ko­je­ści.

A był tak strasz­ny, jak te mści­we du­chy
Hun­nów, co wal­czą aż po śmier­ci jesz­cze.
Dzi­kie­go zwie­rza miał zdra­dziec­kie ru­chy,
Upio­ra nocy źre­ni­ce zło­wiesz­cze;
Na czo­le, twa­rzy, krwi za­krze­płej stru­gi,
Po­nu­re pięt­na tru­pie­go uści­sku,
I tak się wlo­kąc po tem bo­jo­wi­sku,
Nad śmierć groź­niej­szy, za­bi­jał raz dru­gi.
Chwi­la­mi słab­nął, prze­sta­wał ro­bo­ty
I za pierś chwy­tał, i chwiał się, i mie­nił;
Czo­ło śmier­tel­ne ro­si­ły mu poty,
Ka­ftan krwią z rany prze­siąkł i czer­wie­nił
Pas, co mu pa­sze bio­dra weł­ną bia­łą,
I zda się ży­cie z nie­go ula­ta­ło
Lecz wnet się krze­pił; mdle­ją­ce żre­ni­ce
Roz­pa­lał ogniem, jako dwa księ­ży­ce,
I jak wąż peł­znąc mię­dzy ciał tych kupy,
Do­bi­jał ran­nych.

Już tyl­ko dwa tru­py
Nas roz­dzie­la­ły. Jak­by urze­czo­ny,
Nie mo­głem oczu ode­rwać od stro­ny,
Gdzie się przy­czoł­gał ten Ni­zam strasz­li­wy...
I tra­cąc od­dech, czu­łem na­wpół żywy,
Jak kin­dżał jego pierś mi na­wskróś wier­ci
I ser­ca się­ga... wszyst­kie męki śmier­ci
Ocze­ki­wa­nej, nie­uchron­nej, bli­skiej,
Tak mnie chwy­ci­ły w że­la­zne uści­ski,
Żem gło­śno jęk­nął: Boże!
Ni­zam dzi­ki
Doj­rzał mnie, sko­czył i wy­cią­gnął ręce,
Rzu­ca­jąc w prze­strzeń wście­kło­ści okrzy­ki...
Lecz na­gle, jak­by w doj­mu­ją­cej męce,
Zwi­nął się w so­bie i przy­ci­snął ranę,
Z któ­rej buch­nę­ły dłu­go wstrzy­my­wa­ne
Czar­nej krwi stru­gi... za­chwiał się, rę­ko­ma
Chwy­ta­jąc próż­nię przed sobą... na czo­le
Śnia­da mgła śmier­ci osia­dła wi­do­ma...
Oczy za­ga­sły... pa­su­jąc się z sko­nem,
Ze­rwał się jesz­cze, za­to­czył pół­ko­le
I ci­snął we mnie skrwa­wio­nym kin­dża­łem,
I tru­pa tego, któ­re­go dźwi­ga­łem,
Prze­szył na­wy­lot że­la­zem czer­wo­nem.
Był to ostat­ni cios tej dzi­kiej dło­ni.
Jak stał, tak ru­nął u nóg mych z ło­sko­tem;
A twarz przed­śmiert­ną łuną mu się pło­ni,
Po­tem si­nie­je, po­tem bled­nie, po­tem
Robi się sztyw­na, prze­raź­li­wie bia­ła...
I sko­nał Ni­zam, szep­cąc: „Ał­łah!... Ałła!”...

Czy­taj da­lej: Ojczyzna moja – Maria Konopnicka