I.
Było to w porze tej, najmłodszej w roku,
Kiedy się strumień, z lodowisk spławiony,
Zabiera hucznie do pierwszego skoku
Przez kamyk, ręką chłopięcia rzucony;
Kiedy za chwilę, za maleńką chwilę,
Z swych powijaków ruszą się motyle,
I tylko patrzeć, jak w ciepła pieszczocie
Otworzą oczy zbudzone stokrocie.
Las ciemny we mgłach jeszcze marzy, drzemie,
Ale za słońcem raniejsza młódź drzewna
Obraca czoła, na poły niepewna,
Czy to już pora rozzielenić ziemię?
I pierwsza, w ciepłe otulona puchy,
Wierzba, wraźliwa na świeże podmuchy,
Gałązki swoje stroi w szaty letnie,
Ojcom na palmy, a dziatwie na fletnie.
II.
W maleńkim dworku, zgubionym w zieleni
Drzew, z których każde czołem przerastało
Dach niski, kryty słomą poczerniałą,
Na progu wiosny i zimowych cieni,
Jam ją zobaczył; a pierwsza ptaszyna,
Lecąca w niebo, podsłuchała dziwem,
Że serce moje stało się lękliwem,
Że czegoś w gaju śmiała się olszyna,
Że się fijołki rozwiły dziś łzawe,
Że słońce weszło odmiennie jaskrawe...
Że ona miała oczy tak przejrzyste,
Jak niezabudka, kiedy na nią padnie
Rosa; że śledzę, co tam leży na dnie,
I myśl zgubiłem... plotki oczywiste!
III.
Ona nie była piękną, salonową;
Była kobietą z sercem i z wadami.
Może zanadto znała się z kwiatami,
Z czarną jaskółką i żabką majową;
Może za często biegała po łące,
Zrywając dzwonki liliowe i drżące;
Może za wiele róż miała w ogrodzie,
Za rano słońce witała o wschodzie;
Może się nadto w księżycu kochała,
Patrząc mu w oczy, promienna i biała.
O! miała wady! była zmienna, płocha
I niecierpliwa. To smuci się, szlocha
Nad czemś, co z wiatrem uleciało puchem;
To znów dziecinnym i swawolnym ruchem
Z czoła odrzuca rozsypane włosy,
Ociera oczy... patrzysz... a za chwilę,
Zda ci się, skrzydła dostała motyle
I leci róże pootrząsać z rosy.
Waszych zwyczajów, konwenansów zbroja
Nigdy nie strzegła jej piersi śnieżystych;
Nie była z waszych kobiet zimnych, mglistych,
Lecz taka wdzięczna, och! i taka moja!
IV.
Kiedy mnie ciągnie za sobą swawolna
Przez krzaki jeżyn, leszczyny i tarnie;
Kiedy się ze mną ubiega figlarnie
Tam, gdzie ma gniazdo jakaś pliszka polna;
Kiedy napiera się dojrzałej wiszni,
Gdy jeszcze kwieciem cały sad się pyszni;
Gdy ręce z żalem załamuje, pusta,
Że się zielona żabka nie odzywa,
Że poschną wszystkie w ogrodzie warzywa:
Tobym ją chwycił, jak dziewczynkę małą,
Uniósł od ziemi i, objąwszy całą
Drobną jej postać, ucałował w usta.
Lecz gdy pod niebem błękitnem, gwiaździstem,
Chodzimy razem wśród szeptów wieczora;
Gdy ona cicha, do rozmów nieskora,
Tłómaczy myśl swą spojrzeniem przejrzystem;
Gdy w moich dłoniach trzyma rączkę małą
Tak beznamiętnie, jakby jej to ciało
Nic nie ciążyło ziemią i zmysłami:
To chciałbym zaraz, na klęczkach, ustami
Przylgnąć do stóp jej i całować nóżki
Tej zamyślonej, tej tęsknej, tej duszki!
V.
Pomiędzy tłumem obojętnym, sami
Doszliśmy prędko do czarownej chwili,
Kiedy się dwoje rozmawia oczami,
Chociaż się żadne z nich nigdy nie sili
Na tę rozmowę wymownej źrenicy.
Urok zakazu, urok tajemnicy
Ciągnął mnie, jakby czarodziejska siła,
Do tej przepaści, która nas dzieliła...
A tu, jak na toż, jaskółka wesoła
Miga skrzydłami i zatacza koła,
Lepiąc gniazdeczko tuż pod samą ścianą...
Ona się wspięła na paluszków końce
I zasłoniła się rączką różaną,
Bo właśnie przyszło całować ją słońce...
A mnie się jakoś zrobiło markotno,
Że tak już wszystko z pieszczotą stokrotną
Ciśnie się do niej... ten promień słoneczny
Tak po twarzyczce ją łaskocze mlecznej,
Jakby to żywy był kochanek złoty...
Liliowe dzwonki tuliły się w sploty...
Jej nagich ramion dotyka sukienka,
Biała, jak one, przejrzysta i cienka.
Coś się dziwnego stało... ja sam nie wiem...
Czy słońce z góry sypnęło zarzewiem,
Czy się gdzieś pierwsza rozwinęła róża,
Czy słowik w morzu harmonii się nurza,
Czy w głos skrzydełkiem strzyże konik polny...
Uczułem żar na ustach, mimowolny
Wydałem okrzyk, jakby duch mój własny
Spieszył ją ostrzec, że ma wzrok zbyt jasny,
Że się z rękawka wysunęła ręka,
Że kwiat ją zdradza i że ta sukienka
Pozwala słońcu całować jej ciało...
Spojrzała na mnie i snadź mnie wydało
Moje zmieszanie, bo spuściła oczy,
Tuląc do siebie dwa sploty warkoczy.
VI.
Nie wiem, czy była od początku ziemi
Na całym świecie druga taka wiosna,
Kwiecista, wonna, tęskna i miłosna,
Jak owa nasza! Rojami barwnemi
Co ranek nowe tryskały motylki,
Świecąc, jak drogie brylantowe szpilki,
Na piersiach róży, na jaśminów czole.
Co wieczór rzeczka uciekając w pole,
Garściami srebro księżycowi kradła
I w swoje szklane zakręty je kładła,
Migocąc zdala, jak pas srebrem tkany...
Słowik był jakoś dziwnie rozkochany,
Żarem syczące, płomienne lał pienia...
Drzewne korony plotły się w sklepienia
Świątyń uroku, pałaców rozkoszy...
W takiem ustroniu, pewna, że nie spłoszy
Lekkich widziadeł rój muszek brzęczący,
Spoczęła senna, a powiew gorący
Malował róże na jej białej twarzy.
Szedłem podsłuchać, o czem ona marzy,
Jakim się pierś jej porusza oddechem,
Z czem się przebudzi, — ze łzą, czy z uśmiechem?
Ale muśliny kryły ją zazdrośnie
Przed strzałką słońca, czatującą skośnie
Poza kratami liści i gałązek...
Włos, rozpleciony z jedwabnych zawiązek,
Po trawie spływał, niestrzeżony, wolny...
Tuż obok stanął krasny maczek polny,
I nie zaręczam, czy nie myślał sobie:
„Ej, pocałuję!... ej, figla jej zrobię!”
A ona z takiem zaufaniem spała
Tuż przy psotniku... Krew we mnie zawrzała!
Ten polny maczek zdał mi się zuchwalcem,
Współzalotnikiem, zdrajcą i padalcem.
Z goryczą w sercu począłem rozważać
Jej dziwną płochość. Mogłaż się narażać
Na to sąsiedztwo? nie byłaż to zdrada?
Ten maczek stoi, patrzy, choć nie gada,
Ale mu wszystka krew do twarzy bije...
A nuż naprawdę on czuje i żyje?
Stoi tak blisko, dość mu schylić głowę
I pocałować jej usta różowe,
W śnie rozchylone, jak otwarty kwiatek...
A tu drużyna cała traw zielonych
Kiwa się, prawiąc, jakby grono swatek,
Na to wesele zdrajcy zaproszonych!...
Uczułem zazdrość i gniew tak kipiący,
Żem zerwał szorstko, tuż nad głową śpiącej,
Ten mak obrzydły i zdeptałem nogą...
Ach! zrozumiałem, że zabijać mogą
Ludzie rywalów, — jam kwiat zamordował.
Lecz znowu żal mi było nieboraka;
A może tylko to przygoda taka,
Że on tam stanął? może nie całował
Jej nigdy w usta? może nawet nie wie,
Zkąd mu na twarzy wytrysło żarzewie,
Gdy na nią patrzył? może on niewinny?
Może kochankiem jest ten kwiatek inny,
Co jej za rąbkiem przy piersi usycha?...
Tysiąc podejrzeń gniewnych mnie opadło;
Coś mnie pociąga do niej, coś odpycha...
A zazdrość, jakby szydercze widziadło,
Śmieje się, gwiżdżąc w orzechy leszczyny.
I wszystkie na myśl mi przypełzły winy
Kobiety, Ewy, kochanki wężowej.
Przebyłem straszną godzinę! Surowy
Na nią padł wyrok, bom obwinił śpiącą,
O tę woń kwiatów, w powietrzu mdlejącą,
O te tajemnic podpisane znaki
Na skrzydłach posiów miłości, motyli...
O te rumieńce, któremi się maki
Płonią, zdybane w schadzce, jak w tej chwili
Miałem dowody jawne i niezbite;
O te przygrawki pszczółek wyrojonych,
Co lecą w słońcu jasne, złotolite,
Jak straż przyboczna, co hasło podaje;
O wszystkie cienie, kryjące się w gaje;
O wszystkie światła, co drgają w poranku
Na brzóz zroszonych zapłakanym wianku;
O wszystkie wiosny uroki i dziwy...
Byłem surowy, ale sprawiedliwy.
VII.
Przed skwarem leśnych szukaliśmy cieni,
A las był pełen tajnych szumów, woni;
Olcha wilgotna bujnie się zieleni,
Jodła żywicę poprzez korę roni,
A biały powój, co tuż obok rośnie,
Ręce na szyję rzuca jej miłośnie.
Był zachód słońca; przez zielone ściany
Widniał obłoczek, złotem malowany;
Nad ziemią mgliła się wieczorna rosa;
Trzodę zganiała pastereczka bosa;
Do gniazd wracały turkawki i dzierzby;
A mech drzemiący słuchał szeptów wierzby,
Co, rozczesawszy włosy, jako długie,
Schyliła głowę i patrzyła w strugę.
Byliśmy sami, bo dzień nas odbieżał,
Bo między niebem a nami zmrok leżał,
Bo las otoczył nas, niby komnata,
Bo miłość dwoje oddziela od świata...
Milcząc oboje, zasłuchani w ciszy
Przedsennej lasu, wracaliśmy sami.
Wtem słowo : „kocham”, padło między nami,
Jak srebrna strzała... Kto je wyrzekł?... dziwy!
Z razu myślałem, że to cud prawdziwy...
I dotąd nie wiem, czy róża, co dyszy
Łubem wzruszeniem, to słowo wyrzekła?
Czy ta konwalia, co się do snu kładła?
Czy ta wiewiórka, co w gąszczu przepadła?
Czy jasność dniowa, która nam uciekła?
Czy ja sam może?... Kto zgadnie?... kto powie?...
Wiosna ukradkiem figle nam płatała...
Swawolne echo śmiało się w parowie...
Spojrzałem — płonie moja lilia biała...
Może to ona?... Zapatrzony, blady,
Otwarłem usta i zapytać chciałem..
Wtem „kocham! kocham!” jak pereł kaskady
Dźwięczy w powietrzu... czy to ja wyznałem?
Och! czy już taka wypadła nam ścieżka,
Gdzie jakaś wróżka uśmiechniona mieszka
I wieczorami wiosennemi, pusta,
Z serca wyznania dobywa na usta?...
Białe powoje pną się po drzewinie,
W mchu utulone gniazdo ptaszka ginie...
Jam ją pochwycił w ramiona i drżącą
Uczył powtarzać: „kocham! kocham ciebie!”
Wrażając każdą literkę płonącą
W różowe usta ustami mojemi,
Aż się zaśmiała proinieńmi złotemi
Najpierwsza gwiazda na wieczornem niebie.
Odtąd mieliśmy wspólne tajemnice
Z wróżką, konwalią, powojem i różą,
Z temi gwiazdkami, co aż oczy mrożą,
Żeby ją lepiej zobaczyć, psotnice!...
VIII.
Tej cudnej wiosny cały świat był rajem
I aniołowie, nie ludzie, w nim żyli;
Nie było zbrodni, śmierci, ani nędzy,
Ani żądz niskich, ni łez, ni pieniędzy;
Jak gdyby z dłoni Stwórcy w tejże chwili
Wybiegła ziemia, uwieńczona majem,
I, uśmiechnięta do róż i motyli,
Uśmiechy szczęścia brała od nich wzajem...
A ludzie... całkiem o nas zapomnieli;
Nic nas nie miesza i nic nas nie dzieli.
Nad nami błękit rozwiesza zasłony,
Za nami pierścień leszczyny zielony,
Przed nami dyszą woniejące łąki;
Wkoło nas kwiatów wpół rozwite pąki...
Cień błędny miga i ściślej jednoczy
Nasze ramiona i wymowne oczy.
IX.
Mybyśmy może nawet byli inni,
Mniej rozmarzeni i dłużej niewinni,
Gdyby zwyciężać przyszło tylko siebie;
Ale już wszystko, na ziemi i niebie,
Razem na naszę sprzysięgło się zgubę.
I ta nas wiosna zdradziła urokiem...
Zioła roniły takie wonie lube,
Księżyć tak wabił brylantowem okiem...
Poemat szczęścia brzmi w powietrza fali;
Wieczór nam daje jakieś tajne hasła;
Słowik piosenką swej lubej się chwali
I znosi puchy kwiatowe do gniazda...
A tam, z błękitów spadająca gwiazda,
Go może była strąconym aniołem,
Leci tuż do nas i nad białem czołem,
Jakby zła wróżba, upadła i zgasła.
X.
Nim dziewczę młode, idąc do kościoła,
Ułamie różę i przypnie u czoła,
Chwilę nad krzakiem zadumane stoi,
Aż się w sumieniu własnem uspokoi:
Zerwie, nie zerwie? Na gałązce jeszcze
Długo żyć może ta różyczka biała,
Którą zielona wiosna wychowała;
Lecz, raz zerwana, umrze. Tak ja pieszczę
Trwożnie jej rączki, jak łabędzie puchy,
I patrzę w łezki, co jej w oczach stoją,
I mówię sobie: „My jesteśmy duchy...
Ta moja, nigdy, och! nie będzie moją!”
A do niej mówię: „Słuchaj, moja miła!
Gdyby już miłość takim grzechem była,
Czy myślisz, żeby twój stróż anioł biały
Własną swą ręką, jak mgiełka przejrzystą,
Ust mi nie zamknął, by nie całowały
Tej, którą niebu on ma oddać czystą?
Ale to nie grzech! wszak kocha się w tobie
Słowik z olszyny... wszak całujesz bratki...
O! daj mi rączkę!... nic złego nie zrobię!...
O! pozwól usta! patrzą tylko kwiatki...
XI.
Aż wtem wieczorny powój się rozchyla
I pokazuje śpiącego motyla...
Czy tylko spał on? och! bardzo być może,
Iż psotnik wybrał to błękitne łoże,
Aby podsłuchać, co też mówi dwoje?...
Poranek sprawdził nasze niepokoje:
Ten zdrajca motyl po całym ogrodzie
Rozniósł na skrzydłach tę nasze rozmowę!...
Zarumieniony obłoczek na wschodzie
Powiał ją dalej... stokrocie różowe
Zbiegły się w kupkę gwarzyć o nowinie...
Wietrzyk pośpieszył poszepnąć ją trzcinie...
A ztamtąd muszek rozbrzękło ją grono...
Tak idąc, doszła aż do ludzi pono. —
XII.
Przyszły dni ciężkie, byliśmy zdradzeni!
Skośne spojrzenia, nakształt długich cieni,
Padały na nas, zimne i kolące...
Jam koił, tulił ptaszę moje drżące,
Ale sam w duszy pokoju nie miałem.
Pełno się wokół ocknęło zawiści:
Żółty tulipan uniósł się z łodygi
I całem z gniewu zadygotał ciałem...
Brzydka makówka, co nie miała liści,
Sąsiadce plotkę prawiła na migi...
A cały ogród tak pełen był szumu,
Żem już odchodził prawie od rozumu,
Jak to uciszyć, jak to uspokoić?
Sny gorączkowe zaczęły mi roić
Dziwne fantazye... to niby na łące
Widziałem czarne węże pełzające,
A ona była jaszczureczką małą...
To znowu we śnie mi się wydawało,
Że gdzieś, za światem, była chatka niska;
Obok cichego, jasnego ogniska,
Dwoje chleb czarny jedliśmy z uśmiechem,
A szczęście nasze przestało być grzechem...
Aż wtem ją duchy złośliwe porwały
I uniosły precz, daleko ode mnie!
Szedłem jej szukać; boleścią zmartwiały,
Szedłem jej szukać ; ale nadaremnie
Pytałem ludzi, obojętnych o nią...
Mężczyźni milczą, kobiety się płonią...
A druh mój bliski, com go miał za brata,
Rzekł mi: „Wybornie grasz rolę waryata.”
Roznamiętniony, zbolały i drżący,
Budziłem ciszę nocną westchnieniami...
Aż wtem uczułem jej oddech gorący
Przy mojej twarzy, och! byliśmy sami!
Przybiegła, lekka, jak senne widziadła,
Dłoń na płonącej skroni mojej kładła,
Pieściła włosy, oczy całowała,
Tuląc się do mnie, różowa i biała;
Z główką schyloną, jak ptaszę, co pije
Rosę, mówiła: „Och! jak mocno bije
Dla mnie to serce! Gdy byłeś daleki,
Tęskniłam! — „Moja! och! moja na wieki!
Jak ty mnie dzisiaj uszczęśliwiasz, droga!”
I zamykałem w zachwycie powieki,
By znów sen taki uprosić u Boga.
XIII.
Czybyś ty wierzył, mój biały powoju,
Że można z takich wyrwać się uścisków!
Że można zmysły stracić z niepokoju
I że oślepnąć można z nagłych błysków
Szczęścia i ślepo rzucić je na stronę?
Czybyś ty wierzył, co kwiecia koronę
Rzucasz na drzewo i zielone wieńce
Tulisz do niego, gdy grom burzy bije,
Że można rozpleść takie białe ręce,
Co się miłośnie wieszają na szyję,
Że można uciec przed życia ozdobą,
Przestać być dwojgiem, a być tylko sobą!
XIV.
O ciche szumy! o szepty wieczora!
Do was się zwraca zraniona i chora
Dusza, pamiątek pełna i tęsknoty...
Ukójcie wy mnie swojemi pieśniami!
Niech będzie cisza i niechaj nad nami
Zadrgają srebrem błękitne namioty!...
O mój słowiku, piej wtóry miłosne!
Dajcie mi różę, co łono rozchyla
Pierwszej pieszczocie białego motyla,
Niechaj przypomnę ją, miłość i wiosnę!...