Romans wiosenny

Autorka:

I.
Było to w po­rze tej, naj­młod­szej w roku,
Kie­dy się stru­mień, z lo­do­wisk spła­wio­ny,
Za­bie­ra hucz­nie do pierw­sze­go sko­ku
Przez ka­myk, ręką chło­pię­cia rzu­co­ny;
Kie­dy za chwi­lę, za ma­leń­ką chwi­lę,
Z swych po­wi­ja­ków ru­szą się mo­ty­le,
I tyl­ko pa­trzeć, jak w cie­pła piesz­czo­cie
Otwo­rzą oczy zbu­dzo­ne sto­kro­cie.
Las ciem­ny we mgłach jesz­cze ma­rzy, drze­mie,
Ale za słoń­cem ra­niej­sza młódź drzew­na
Ob­ra­ca czo­ła, na poły nie­pew­na,
Czy to już pora roz­zie­le­nić zie­mię?
I pierw­sza, w cie­płe otu­lo­na pu­chy,
Wierz­ba, wraź­li­wa na świe­że po­dmu­chy,
Ga­łąz­ki swo­je stroi w sza­ty let­nie,
Oj­com na pal­my, a dzia­twie na flet­nie.

II.
W ma­leń­kim dwor­ku, zgu­bio­nym w zie­le­ni
Drzew, z któ­rych każ­de czo­łem prze­ra­sta­ło
Dach ni­ski, kry­ty sło­mą po­czer­nia­łą,
Na pro­gu wio­sny i zi­mo­wych cie­ni,
Jam ją zo­ba­czył; a pierw­sza pta­szy­na,
Le­cą­ca w nie­bo, pod­słu­cha­ła dzi­wem,
Że ser­ce moje sta­ło się lę­kli­wem,
Że cze­goś w gaju śmia­ła się ol­szy­na,
Że się fi­joł­ki roz­wi­ły dziś łza­we,
Że słoń­ce we­szło od­mien­nie ja­skra­we...
Że ona mia­ła oczy tak przej­rzy­ste,
Jak nie­za­bud­ka, kie­dy na nią pad­nie
Rosa; że śle­dzę, co tam leży na dnie,
I myśl zgu­bi­łem... plot­ki oczy­wi­ste!

III.
Ona nie była pięk­ną, sa­lo­no­wą;
Była ko­bie­tą z ser­cem i z wa­da­mi.
Może za­nad­to zna­ła się z kwia­ta­mi,
Z czar­ną ja­skół­ką i żab­ką ma­jo­wą;
Może za czę­sto bie­ga­ła po łące,
Zry­wa­jąc dzwon­ki li­lio­we i drżą­ce;
Może za wie­le róż mia­ła w ogro­dzie,
Za rano słoń­ce wi­ta­ła o wscho­dzie;
Może się nad­to w księ­ży­cu ko­cha­ła,
Pa­trząc mu w oczy, pro­mien­na i bia­ła.
O! mia­ła wady! była zmien­na, pło­cha
I nie­cier­pli­wa. To smu­ci się, szlo­cha
Nad czemś, co z wia­trem ule­cia­ło pu­chem;
To znów dzie­cin­nym i swa­wol­nym ru­chem
Z czo­ła od­rzu­ca roz­sy­pa­ne wło­sy,
Ocie­ra oczy... pa­trzysz... a za chwi­lę,
Zda ci się, skrzy­dła do­sta­ła mo­ty­le
I leci róże po­otrzą­sać z rosy.
Wa­szych zwy­cza­jów, kon­we­nan­sów zbro­ja
Ni­g­dy nie strze­gła jej pier­si śnie­ży­stych;
Nie była z wa­szych ko­biet zim­nych, mgli­stych,
Lecz taka wdzięcz­na, och! i taka moja!

IV.
Kie­dy mnie cią­gnie za sobą swa­wol­na
Przez krza­ki je­żyn, lesz­czy­ny i tar­nie;
Kie­dy się ze mną ubie­ga fi­glar­nie
Tam, gdzie ma gniaz­do ja­kaś plisz­ka po­lna;
Kie­dy na­pie­ra się doj­rza­łej wisz­ni,
Gdy jesz­cze kwie­ciem cały sad się pysz­ni;
Gdy ręce z ża­lem za­ła­mu­je, pu­sta,
Że się zie­lo­na żab­ka nie od­zy­wa,
Że po­schną wszyst­kie w ogro­dzie wa­rzy­wa:
To­bym ją chwy­cił, jak dziew­czyn­kę małą,
Uniósł od zie­mi i, ob­jąw­szy całą
Drob­ną jej po­stać, uca­ło­wał w usta.
Lecz gdy pod nie­bem błę­kit­nem, gwiaź­dzi­stem,
Cho­dzi­my ra­zem wśród szep­tów wie­czo­ra;
Gdy ona ci­cha, do roz­mów nie­sko­ra,
Tłó­ma­czy myśl swą spoj­rze­niem przej­rzy­stem;
Gdy w mo­ich dło­niach trzy­ma rącz­kę małą
Tak bez­na­mięt­nie, jak­by jej to cia­ło
Nic nie cią­ży­ło zie­mią i zmy­sła­mi:
To chciał­bym za­raz, na klęcz­kach, usta­mi
Przy­lgnąć do stóp jej i ca­ło­wać nóż­ki
Tej za­my­ślo­nej, tej tę­sk­nej, tej dusz­ki!

V.
Po­mię­dzy tłu­mem obo­jęt­nym, sami
Do­szli­śmy pręd­ko do cza­row­nej chwi­li,
Kie­dy się dwo­je roz­ma­wia ocza­mi,
Cho­ciaż się żad­ne z nich ni­g­dy nie sili
Na tę roz­mo­wę wy­mow­nej źre­ni­cy.
Urok za­ka­zu, urok ta­jem­ni­cy
Cią­gnął mnie, jak­by cza­ro­dziej­ska siła,
Do tej prze­pa­ści, któ­ra nas dzie­li­ła...
A tu, jak na toż, ja­skół­ka we­so­ła
Miga skrzy­dła­mi i za­ta­cza koła,
Le­piąc gniaz­decz­ko tuż pod samą ścia­ną...
Ona się wspię­ła na pa­lusz­ków koń­ce
I za­sło­ni­ła się rącz­ką ró­ża­ną,
Bo wła­śnie przy­szło ca­ło­wać ją słoń­ce...
A mnie się ja­koś zro­bi­ło mar­kot­no,
Że tak już wszyst­ko z piesz­czo­tą sto­krot­ną
Ci­śnie się do niej... ten pro­mień sło­necz­ny
Tak po twa­rzycz­ce ją ła­sko­cze mlecz­nej,
Jak­by to żywy był ko­cha­nek zło­ty...
Li­lio­we dzwon­ki tu­li­ły się w splo­ty...
Jej na­gich ra­mion do­ty­ka su­kien­ka,
Bia­ła, jak one, przej­rzy­sta i cien­ka.

Coś się dziw­ne­go sta­ło... ja sam nie wiem...
Czy słoń­ce z góry syp­nę­ło za­rze­wiem,
Czy się gdzieś pierw­sza roz­wi­nę­ła róża,
Czy sło­wik w mo­rzu har­mo­nii się nu­rza,
Czy w głos skrzy­deł­kiem strzy­że ko­nik po­lny...
Uczu­łem żar na ustach, mi­mo­wol­ny
Wy­da­łem okrzyk, jak­by duch mój wła­sny
Spie­szył ją ostrzec, że ma wzrok zbyt ja­sny,
Że się z rę­kaw­ka wy­su­nę­ła ręka,
Że kwiat ją zdra­dza i że ta su­kien­ka
Po­zwa­la słoń­cu ca­ło­wać jej cia­ło...
Spoj­rza­ła na mnie i snadź mnie wy­da­ło
Moje zmie­sza­nie, bo spu­ści­ła oczy,
Tu­ląc do sie­bie dwa splo­ty war­ko­czy.

VI.
Nie wiem, czy była od po­cząt­ku zie­mi
Na ca­łym świe­cie dru­ga taka wio­sna,
Kwie­ci­sta, won­na, tę­sk­na i mi­ło­sna,
Jak owa na­sza! Ro­ja­mi barw­ne­mi
Co ra­nek nowe try­ska­ły mo­tyl­ki,
Świe­cąc, jak dro­gie bry­lan­to­we szpil­ki,
Na pier­siach róży, na ja­śmi­nów czo­le.
Co wie­czór rzecz­ka ucie­ka­jąc w pole,
Gar­ścia­mi sre­bro księ­ży­co­wi kra­dła
I w swo­je szkla­ne za­krę­ty je kła­dła,
Mi­go­cąc zda­la, jak pas sre­brem tka­ny...
Sło­wik był ja­koś dziw­nie roz­ko­cha­ny,
Żarem sy­czą­ce, pło­mien­ne lał pie­nia...
Drzew­ne ko­ro­ny plo­tły się w skle­pie­nia
Świą­tyń uro­ku, pa­ła­ców roz­ko­szy...

W ta­kiem ustro­niu, pew­na, że nie spło­szy
Lek­kich wi­dzia­deł rój mu­szek brzę­czą­cy,
Spo­czę­ła sen­na, a po­wiew go­rą­cy
Ma­lo­wał róże na jej bia­łej twa­rzy.
Sze­dłem pod­słu­chać, o czem ona ma­rzy,
Ja­kim się pierś jej po­ru­sza od­de­chem,
Z czem się prze­bu­dzi, — ze łzą, czy z uśmie­chem?
Ale mu­śli­ny kry­ły ją za­zdro­śnie
Przed strzał­ką słoń­ca, cza­tu­ją­cą sko­śnie
Poza kra­ta­mi li­ści i ga­łą­zek...
Włos, roz­ple­cio­ny z je­dwab­nych za­wią­zek,
Po tra­wie spły­wał, nie­strze­żo­ny, wol­ny...
Tuż obok sta­nął kra­sny ma­czek po­lny,
I nie za­rę­czam, czy nie my­ślał so­bie:
„Ej, po­ca­łu­ję!... ej, fi­gla jej zro­bię!”
A ona z ta­kiem za­ufa­niem spa­ła
Tuż przy psot­ni­ku... Krew we mnie za­wrza­ła!
Ten po­lny ma­czek zdał mi się zu­chwal­cem,
Współ­za­lot­ni­kiem, zdraj­cą i pa­dal­cem.
Z go­ry­czą w ser­cu po­czą­łem roz­wa­żać
Jej dziw­ną pło­chość. Mo­głaż się na­ra­żać
Na to są­siedz­two? nie by­łaż to zdra­da?
Ten ma­czek stoi, pa­trzy, choć nie gada,
Ale mu wszyst­ka krew do twa­rzy bije...
A nuż na­praw­dę on czu­je i żyje?
Stoi tak bli­sko, dość mu schy­lić gło­wę
I po­ca­ło­wać jej usta ró­żo­we,
W śnie roz­chy­lo­ne, jak otwar­ty kwia­tek...
A tu dru­ży­na cała traw zie­lo­nych
Kiwa się, pra­wiąc, jak­by gro­no swa­tek,
Na to we­se­le zdraj­cy za­pro­szo­nych!...
Uczu­łem za­zdrość i gniew tak ki­pią­cy,
Żem ze­rwał szorst­ko, tuż nad gło­wą śpią­cej,
Ten mak obrzy­dły i zdep­ta­łem nogą...
Ach! zro­zu­mia­łem, że za­bi­jać mogą
Lu­dzie ry­wa­lów, — jam kwiat za­mor­do­wał.
Lecz zno­wu żal mi było nie­bo­ra­ka;
A może tyl­ko to przy­go­da taka,
Że on tam sta­nął? może nie ca­ło­wał
Jej ni­g­dy w usta? może na­wet nie wie,
Zkąd mu na twa­rzy wy­try­sło ża­rze­wie,
Gdy na nią pa­trzył? może on nie­win­ny?
Może ko­chan­kiem jest ten kwia­tek inny,
Co jej za rąb­kiem przy pier­si usy­cha?...
Ty­siąc po­dej­rzeń gniew­nych mnie opa­dło;
Coś mnie po­cią­ga do niej, coś od­py­cha...
A za­zdrość, jak­by szy­der­cze wi­dzia­dło,
Śmie­je się, gwiż­dżąc w orze­chy lesz­czy­ny.
I wszyst­kie na myśl mi przy­peł­zły winy
Ko­bie­ty, Ewy, ko­chan­ki wę­żo­wej.

Prze­by­łem strasz­ną go­dzi­nę! Su­ro­wy
Na nią padł wy­rok, bom ob­wi­nił śpią­cą,
O tę woń kwia­tów, w po­wie­trzu mdle­ją­cą,
O te ta­jem­nic pod­pi­sa­ne zna­ki
Na skrzy­dłach po­siów mi­ło­ści, mo­ty­li...
O te ru­mień­ce, któ­re­mi się maki
Pło­nią, zdy­ba­ne w schadz­ce, jak w tej chwi­li
Mia­łem do­wo­dy jaw­ne i nie­zbi­te;
O te przy­graw­ki psz­czó­łek wy­ro­jo­nych,
Co lecą w słoń­cu ja­sne, zło­to­li­te,
Jak straż przy­bocz­na, co ha­sło po­da­je;
O wszyst­kie cie­nie, kry­ją­ce się w gaje;
O wszyst­kie świa­tła, co drga­ją w po­ran­ku
Na brzóz zro­szo­nych za­pła­ka­nym wian­ku;
O wszyst­kie wio­sny uro­ki i dzi­wy...
By­łem su­ro­wy, ale spra­wie­dli­wy.

VII.
Przed skwa­rem le­śnych szu­ka­li­śmy cie­ni,
A las był pe­łen taj­nych szu­mów, woni;
Ol­cha wil­got­na buj­nie się zie­le­ni,
Jo­dła ży­wi­cę po­przez korę roni,
A bia­ły po­wój, co tuż obok ro­śnie,
Ręce na szy­ję rzu­ca jej mi­ło­śnie.
Był za­chód słoń­ca; przez zie­lo­ne ścia­ny
Wid­niał ob­ło­czek, zło­tem ma­lo­wa­ny;
Nad zie­mią mgli­ła się wie­czor­na rosa;
Trzo­dę zga­nia­ła pa­ste­recz­ka bosa;
Do gniazd wra­ca­ły tur­kaw­ki i dzierz­by;
A mech drze­mią­cy słu­chał szep­tów wierz­by,
Co, roz­cze­saw­szy wło­sy, jako dłu­gie,
Schy­li­ła gło­wę i pa­trzy­ła w stru­gę.

By­li­śmy sami, bo dzień nas od­bie­żał,
Bo mię­dzy nie­bem a nami zmrok le­żał,
Bo las oto­czył nas, niby kom­na­ta,
Bo mi­łość dwo­je od­dzie­la od świa­ta...
Mil­cząc obo­je, za­słu­cha­ni w ci­szy
Przed­sen­nej lasu, wra­ca­li­śmy sami.
Wtem sło­wo : „ko­cham”, pa­dło mię­dzy nami,
Jak srebr­na strza­ła... Kto je wy­rzekł?... dzi­wy!
Z razu my­śla­łem, że to cud praw­dzi­wy...
I do­tąd nie wiem, czy róża, co dy­szy
Łubem wzru­sze­niem, to sło­wo wy­rze­kła?
Czy ta kon­wa­lia, co się do snu kła­dła?
Czy ta wie­wiór­ka, co w gąsz­czu prze­pa­dła?
Czy ja­sność dnio­wa, któ­ra nam ucie­kła?
Czy ja sam może?... Kto zgad­nie?... kto po­wie?...
Wio­sna ukrad­kiem fi­gle nam pła­ta­ła...
Swa­wol­ne echo śmia­ło się w pa­ro­wie...
Spoj­rza­łem — pło­nie moja li­lia bia­ła...
Może to ona?... Za­pa­trzo­ny, bla­dy,
Otwar­łem usta i za­py­tać chcia­łem..
Wtem „ko­cham! ko­cham!” jak pe­reł ka­ska­dy
Dźwię­czy w po­wie­trzu... czy to ja wy­zna­łem?
Och! czy już taka wy­pa­dła nam ścież­ka,
Gdzie ja­kaś wróż­ka uśmiech­nio­na miesz­ka
I wie­czo­ra­mi wio­sen­ne­mi, pu­sta,
Z ser­ca wy­zna­nia do­by­wa na usta?...
Bia­łe po­wo­je pną się po drze­wi­nie,
W mchu utu­lo­ne gniaz­do ptasz­ka gi­nie...
Jam ją po­chwy­cił w ra­mio­na i drżą­cą
Uczył po­wta­rzać: „ko­cham! ko­cham cie­bie!”
Wra­ża­jąc każ­dą li­ter­kę pło­ną­cą
W ró­żo­we usta usta­mi mo­je­mi,
Aż się za­śmia­ła pro­inień­mi zło­te­mi
Naj­pierw­sza gwiaz­da na wie­czor­nem nie­bie.

Od­tąd mie­li­śmy wspól­ne ta­jem­ni­ce
Z wróż­ką, kon­wa­lią, po­wo­jem i różą,
Z temi gwiazd­ka­mi, co aż oczy mro­żą,
Żeby ją le­piej zo­ba­czyć, psot­ni­ce!...

VIII.
Tej cud­nej wio­sny cały świat był ra­jem
I anio­ło­wie, nie lu­dzie, w nim żyli;
Nie było zbrod­ni, śmier­ci, ani nę­dzy,
Ani żądz ni­skich, ni łez, ni pie­nię­dzy;
Jak gdy­by z dło­ni Stwór­cy w tej­że chwi­li
Wy­bie­gła zie­mia, uwień­czo­na ma­jem,
I, uśmiech­nię­ta do róż i mo­ty­li,
Uśmie­chy szczę­ścia bra­ła od nich wza­jem...

A lu­dzie... cał­kiem o nas za­po­mnie­li;
Nic nas nie mie­sza i nic nas nie dzie­li.
Nad nami błę­kit roz­wie­sza za­sło­ny,
Za nami pier­ścień lesz­czy­ny zie­lo­ny,
Przed nami dy­szą wo­nie­ją­ce łąki;
Wko­ło nas kwia­tów wpół roz­wi­te pąki...
Cień błęd­ny miga i ści­ślej jed­no­czy
Na­sze ra­mio­na i wy­mow­ne oczy.

IX.
My­by­śmy może na­wet byli inni,
Mniej roz­ma­rze­ni i dłu­żej nie­win­ni,
Gdy­by zwy­cię­żać przy­szło tyl­ko sie­bie;
Ale już wszyst­ko, na zie­mi i nie­bie,
Ra­zem na na­szę sprzy­się­gło się zgu­bę.
I ta nas wio­sna zdra­dzi­ła uro­kiem...
Zio­ła ro­ni­ły ta­kie wo­nie lube,
Księ­żyć tak wa­bił bry­lan­to­wem okiem...
Po­emat szczę­ścia brzmi w po­wie­trza fali;
Wie­czór nam daje ja­kieś taj­ne ha­sła;
Sło­wik pio­sen­ką swej lu­bej się chwa­li
I zno­si pu­chy kwia­to­we do gniaz­da...
A tam, z błę­ki­tów spa­da­ją­ca gwiaz­da,
Go może była strą­co­nym anio­łem,
Leci tuż do nas i nad bia­łem czo­łem,
Jak­by zła wróż­ba, upa­dła i zga­sła.

X.
Nim dziew­czę mło­de, idąc do ko­ścio­ła,
Uła­mie różę i przy­pnie u czo­ła,
Chwi­lę nad krza­kiem za­du­ma­ne stoi,
Aż się w su­mie­niu wła­snem uspo­koi:
Ze­rwie, nie ze­rwie? Na ga­łąz­ce jesz­cze
Dłu­go żyć może ta ró­życz­ka bia­ła,
Któ­rą zie­lo­na wio­sna wy­cho­wa­ła;
Lecz, raz ze­rwa­na, umrze. Tak ja piesz­czę
Trwoż­nie jej rącz­ki, jak ła­bę­dzie pu­chy,
I pa­trzę w łez­ki, co jej w oczach sto­ją,
I mó­wię so­bie: „My je­ste­śmy du­chy...
Ta moja, ni­g­dy, och! nie bę­dzie moją!”
A do niej mó­wię: „Słu­chaj, moja miła!
Gdy­by już mi­łość ta­kim grze­chem była,
Czy my­ślisz, żeby twój stróż anioł bia­ły
Wła­sną swą ręką, jak mgieł­ka przej­rzy­stą,
Ust mi nie za­mknął, by nie ca­ło­wa­ły
Tej, któ­rą nie­bu on ma od­dać czy­stą?
Ale to nie grzech! wszak ko­cha się w to­bie
Sło­wik z ol­szy­ny... wszak ca­łu­jesz brat­ki...
O! daj mi rącz­kę!... nic złe­go nie zro­bię!...
O! po­zwól usta! pa­trzą tyl­ko kwiat­ki...

XI.
Aż wtem wie­czor­ny po­wój się roz­chy­la
I po­ka­zu­je śpią­ce­go mo­ty­la...
Czy tyl­ko spał on? och! bar­dzo być może,
Iż psot­nik wy­brał to błę­kit­ne łoże,
Aby pod­słu­chać, co też mówi dwo­je?...
Po­ra­nek spraw­dził na­sze nie­po­ko­je:
Ten zdraj­ca mo­tyl po ca­łym ogro­dzie
Roz­niósł na skrzy­dłach tę na­sze roz­mo­wę!...
Za­ru­mie­nio­ny ob­ło­czek na wscho­dzie
Po­wiał ją da­lej... sto­kro­cie ró­żo­we
Zbie­gły się w kup­kę gwa­rzyć o no­wi­nie...
Wie­trzyk po­śpie­szył po­szep­nąć ją trzci­nie...
A ztam­tąd mu­szek roz­brzę­kło ją gro­no...
Tak idąc, do­szła aż do lu­dzi pono. —

XII.
Przy­szły dni cięż­kie, by­li­śmy zdra­dze­ni!
Sko­śne spoj­rze­nia, na­kształt dłu­gich cie­ni,
Pa­da­ły na nas, zim­ne i ko­lą­ce...
Jam koił, tu­lił pta­szę moje drżą­ce,
Ale sam w du­szy po­ko­ju nie mia­łem.
Peł­no się wo­kół ock­nę­ło za­wi­ści:
Żółty tu­li­pan uniósł się z ło­dy­gi
I ca­łem z gnie­wu za­dy­go­tał cia­łem...
Brzyd­ka ma­ków­ka, co nie mia­ła li­ści,
Są­siad­ce plot­kę pra­wi­ła na migi...
A cały ogród tak pe­łen był szu­mu,
Żem już od­cho­dził pra­wie od ro­zu­mu,
Jak to uci­szyć, jak to uspo­ko­ić?

Sny go­rącz­ko­we za­czę­ły mi roić
Dziw­ne fan­ta­zye... to niby na łące
Wi­dzia­łem czar­ne węże peł­za­ją­ce,
A ona była jasz­czu­recz­ką małą...
To zno­wu we śnie mi się wy­da­wa­ło,
Że gdzieś, za świa­tem, była chat­ka ni­ska;
Obok ci­che­go, ja­sne­go ogni­ska,
Dwo­je chleb czar­ny je­dli­śmy z uśmie­chem,
A szczę­ście na­sze prze­sta­ło być grze­chem...
Aż wtem ją du­chy zło­śli­we po­rwa­ły
I unio­sły precz, da­le­ko ode mnie!
Sze­dłem jej szu­kać; bo­le­ścią zmar­twia­ły,
Sze­dłem jej szu­kać ; ale nada­rem­nie
Py­ta­łem lu­dzi, obo­jęt­nych o nią...
Męż­czyź­ni mil­czą, ko­bie­ty się pło­nią...
A druh mój bli­ski, com go miał za bra­ta,
Rzekł mi: „Wy­bor­nie grasz rolę wa­ry­ata.”

Roz­na­mięt­nio­ny, zbo­la­ły i drżą­cy,
Bu­dzi­łem ci­szę noc­ną wes­tchnie­nia­mi...
Aż wtem uczu­łem jej od­dech go­rą­cy
Przy mo­jej twa­rzy, och! by­li­śmy sami!
Przy­bie­gła, lek­ka, jak sen­ne wi­dzia­dła,
Dłoń na pło­ną­cej skro­ni mo­jej kła­dła,
Pie­ści­ła wło­sy, oczy ca­ło­wa­ła,
Tu­ląc się do mnie, ró­żo­wa i bia­ła;
Z głów­ką schy­lo­ną, jak pta­szę, co pije
Rosę, mó­wi­ła: „Och! jak moc­no bije
Dla mnie to ser­ce! Gdy by­łeś da­le­ki,
Tę­sk­ni­łam! — „Moja! och! moja na wie­ki!
Jak ty mnie dzi­siaj uszczę­śli­wiasz, dro­ga!”
I za­my­ka­łem w za­chwy­cie po­wie­ki,
By znów sen taki upro­sić u Boga.

XIII.
Czy­byś ty wie­rzył, mój bia­ły po­wo­ju,
Że moż­na z ta­kich wy­rwać się uści­sków!
Że moż­na zmy­sły stra­cić z nie­po­ko­ju
I że oślep­nąć moż­na z na­głych bły­sków
Szczę­ścia i śle­po rzu­cić je na stro­nę?
Czy­byś ty wie­rzył, co kwie­cia ko­ro­nę
Rzu­casz na drze­wo i zie­lo­ne wień­ce
Tu­lisz do nie­go, gdy grom bu­rzy bije,
Że moż­na roz­pleść ta­kie bia­łe ręce,
Co się mi­ło­śnie wie­sza­ją na szy­ję,
Że moż­na uciec przed ży­cia ozdo­bą,
Prze­stać być dwoj­giem, a być tyl­ko sobą!


XIV.
O ci­che szu­my! o szep­ty wie­czo­ra!
Do was się zwra­ca zra­nio­na i cho­ra
Du­sza, pa­mią­tek peł­na i tę­sk­no­ty...
Ukój­cie wy mnie swo­je­mi pie­śnia­mi!
Niech bę­dzie ci­sza i nie­chaj nad nami
Za­drga­ją sre­brem błę­kit­ne na­mio­ty!...
O mój sło­wi­ku, piej wtó­ry mi­ło­sne!
Daj­cie mi różę, co łono roz­chy­la
Pierw­szej piesz­czo­cie bia­łe­go mo­ty­la,
Nie­chaj przy­po­mnę ją, mi­łość i wio­snę!...

Czy­taj da­lej: Ojczyzna moja – Maria Konopnicka