I.
Przeszłość, zwinięta jak pergamin stary,
Z kipiącem życiem nie wytrzyma miary.
Kielich łez swoich i swoich zachwytów
Wypiła do dna; i jest jako słońce,
W ogniach zachodu cicho zstępujące
Z purpurowego tronu, z góry szczytów...
Chwila obecna stopę swą młodzieńczą
Stawia na bluszczach, co jej groby wieńczą,
I wznosząc puhar upojeń dla świata,
Jak orzeł w skrzydła potężne uderza,
Porywa ludy, walki i przymierza,
I z hasłem wieku swojego ulata.
Przeszłość — ruina, rozsypane grody
Zagasłe gwiazdy, przeżyte narody,
Zatarty napis, co tłumy odstręcza...
Lecz niechaj śpiewak rękę nań położy
I tchem swym wskrzesi pierwiastek ów boży,
Co się w ludzkości jak nić złota wije;
A oto dawno zapomniane słowo
Nabiegnie barwą, niby krwią serdeczną,
I będzie, jako ta wiosenna tęcza,
Nagle rzucona w chmurę brylantową...
Gwiazdy zapłoną, ruina ożyje
I duch poczuje, że przeszłość jest wieczną.
II.
W drżącej, błękitnej Rodanu zatoce,
Drobna się łódka jak ptaszek trzepoce...
Wiosenne wody przybrały z gór stoków
I z rozpłakanych deszczowych obłoków.
I nowe wiry zerwały się z szumem,
Kręcąc się, niby zaklęte wrzeciona,
Co przędą tęcze i promienie słońca...
Piany się na brzeg cisną białym tłumem,
A odepchnięte od skalnego łona,
Drżą i rozbite w lekkie, srebrne puchy,
Błądzą po fali jak te chwiejne duchy,
Które i ziemia i niebo odtrąca.
Na brzegu wiosło porzucone leży
I szmat ubogiej, rybaczej odzieży,
I sieć zmoczona węzłami lnianemi
Gniecie puszyste mietlice i trawy...
A słońca promień padając jaskrawy
Pomiędzy lśniące, jako jedwab, skręty,
Perełki wody na sznurach jéj drżące,
Które w Rodanie były błękitnemi,
Tak ubrał w dziwnych kolorów tysiące,
Że wydawały się jako dyamenty,
I jak opale, i jako rubiny,
W bajecznym jakimś, cudownym połowie,
Na jasność dzienną dobyte z głębiny.
Perły te, w okach rozwieszając tęcze,
Były jak srebrne owe mgły pajęcze,
Które jesienią majaczą w dąbrowie...
Lub jak łzy wielkie, w źrenicy stojące,
Którymi płaczą w milczeniu tysiące.
Sieć ta i wiosło, i odzież rybacza,
I łódka, która, o spienioną falę
Trącając lekko, pierś swą ledwo macza,
Niby w pieszczocie oddanej niedbale, —
Wszystko to, na czem błękit nieba świeci,
Jak tajemnicza zasłona ołtarza,
A na co, w dumy poczuciu głębokiem,
Przechodzień ledwo chciałby rzucić okiem, —
Wszystko to, biedne, zużyte, wytarte
I tylko tyle, co krwawa łza warte,
Wiosło i odzież, i łódka i sieci,
Są wielkim skarbem wielkiego nędzarza.
On się docisnąć wśród ludzkiej gromady
Nie mógł do chleba innego; więc, cichy,
Odszedł na stronę, i gdy godownicy
Życia wznosili kipiące kielichy,
Stał nagi, głodny, spragniony i blady...
Aż związał sieć swą i zbił łódkę małą,
Wystrugał wiosło i odtąd, wśród trudu,
Z kapryśnej fali wyławiał kęs chleba...
I tylko śledząc wiecznie tajemnicy
W głębiach wód rwących, źrenicą zdrętwiałą
Odwykł spoglądać na lazury nieba,
Tylko pracując, przestał czekać cudu.
III.
Lecz cud się właśnie stał — tu, dziś, przed chwilą.
Tam, kędy Rodan, jak ptak biały, leci
Przez skalne progi, co próżno się silą
Namiętny nacisk ten powstrzymać wody,
Blady nasz rybak zarzucił swe sieci
I w smutnych myślach tonął nędzarz młody.
Ach! kiedy starość zgrzybiała i drżąca,
Zdala od życia rozkoszy i bólów,
Jako roślina żyje, wkorzeniona
Siłą nałogu do ziemi tej łona,
Nic już nie pragnąc prócz chleba dla ciała,
Mniej to jest strasznem... lecz gdy młodość świeża,
Z której sam Bóg chciał dać swej ziemi królów,
By jako orzeł leciała do słońca
I świat ten piersią własną naprzód pchała,
Gdy taka młodość kwitnąca, swobodna,
Zamiast żyć duchem, musi, nakształt zwierza,
Wyłącznie o tem myśleć, że jest głodna;
To tak jest smutnem, jak gdyby skowronki,
Co się trzepocą nad pola i łąki,
I błogosławią pieśnią nasze skiby,
Nagle wprzęgnięto do pługa... jak gdyby
Gwiazdy zebrano na ognisko z nieba...
Jakby kto duszę przedał za kęs chleba!
Zadumanemu ociężał sznur w dłoni;
Sieć poszła głębiej, a łódka skrzydlata,
Siostra jaskółki tej, co nad nią lata,
Już jej błękitnym gościńcem nie goni,
Lecz okręciwszy się około wiosła,
Jak tanecznica na gibkiej swej nodze,
Nagle, jak gdyby schwytana za wodze,
W cichej zatoki srebrne piany wrosła.
Zdumiał się rybak. Tam, na dnie głęboko,
Jakoby wielkie, wpółzamknięte oko,
Księżyc w swej pełni utopiony leży
I twarzą martwą, senną i pobladłą,
Wskróś srebrzy jasne zatoki zwierciadło,
Jak dla lepszego odbicia wybrzeży...
Zerwał się rybak, sznur sieci napręża,
Dwie sine smugi wzeszły mu na czoło,
Wtył przegiął ciało, całą siłą młodą
Sieć swą prowadzi, jak nurka pod wodą.
Z razu, szerokie zakreśliwszy koło,
Brzegi jej coraz zaciska i zwęża,
Aż pochwyciła gwiazdę niby w dłonie,
I dziwny połów wyniosła przez tonie.
Rybak plon srebrny ciągnie na brzeg ślizgi,
Pozbywszy z ramion młodzieńczych siermięgi
I wiosło w trzciny rzuciwszy niedbale...
A fala, gniewne zataczając kręgi,
Szle za nim posły swoje, białe bryzgi
I pękające w milion tęcz opale
Wzdętych kropelek, które mu na głowę,
Iście królewskie, bo jednochwilowe,
W promieniach słońca zwijają korony.
Tajemną zdobycz uwolniwszy z sieci,
Spojrzał, i z dziwu skamieniał, jak głazy...
Przed nim, pamiątka odległych stuleci,
W napisy jakieś ryta i obrazy,
Leżała srebrna tarcza, oplątana
W długie, jedwabne porostów włókienka...
Tarcza błyszcząca, jakoby ulana
Z promieni, które w pełnię do okienka
Cicho się w nocy skradają, i psotne,
Całują usta senne i wilgotne.
Czyję pierś kryła przed laty? któż zgadnie!...
Milczą dla tłumów jej zatarte godła.
Może tam kiedyś w chłodnej głębi na dnie,
Z Rodanem cicho rozhowory wiodła
I rapsod jakiś bohaterski, stary,
Do jego szumów dostrajała miary.
Lecz tu, pod okiem ciekawych tysiąca,
Co się cudowi przypatrzeć zlecieli,
Leży bez głosu, sztywna i milcząca
W swojej dziewiczej hardości i bieli...
I tajemnicą od siebie odtrąca
Brzmiących zagadek ciekawych czcicieli.
Tylko, gdy rybak powrócił do chaty
I srebrną tarczę postawił przy progu,
I senny upadł na twardym barłogu,
Wtedy, jak gdyby chór duchów skrzydlaty
Wzleciał, wśród ciszy tej nędznej ustroni...
Jakieś się szepty i szmery rozwiały,
Dalekie głosy, bojowe okrzyki,
Wojenne hasła, strzał błyski, szczęk broni,
I w jeden akord stopiwszy się dziki,
Wśród szumu orłów lecących muzyki,
Pieśń grzmiącą starej, zapomnianej chwały
W srebrzystych blaskach tarczy tej śpiewały.
IV.
Noc. Kartagina jako stos się pali,
Ciskając w niebo iskry, gwiazdy, słońca
I rozwichrzone komety z korali,
Które, jak ptastwa ciżba latająca,
Tłumnie się w niebo skrzydły płomiennemi
Rwą z gniazd ognistych, syczących przy ziemi,
I krzesząc smugę poza sobą jasną,
W głębinach morza toną, pełzną, gasną.
O nocy! małoż tobie srebrnych globów,
Co drżą wśród cieniów twoich tajemnicze?
Trzebaż ci jeszcze rozpłomieniać grody
I z zwyciężonych ludów palić znicze,
I na stos rzucać wolność, krew, swobody,
I łuną zdradzać czarną nicość grobów?...
O nocy! krwawa wspólniczko płomieni,
Mordów, podstępów i nieszczęść i zbrodni!
Czyż nigdy blade światło twych pochodni
Zgrozą i wstydem się nie zarumieni?
Czyż zawsze, w płaszcz swój owinięta blady,
Kołysać będziesz drzemiące plejady,
Jako ta matka z rozpaczy szalona,
Co trupa dziecka przytula do łona
I zasłuchana w śmierci martwą ciszę,
Śpiewa mu piosnki i do snu kołysze?
Gród zwyciężony, w ogniów swych koronie,
Płomiennych wężów opasany pękiem,
Jak król boleści, w straszliwej purpurze,
Zasiadł na zgliszczów i rumowisk tronie
I wsparł się, chwiejąc, na zgwałconym murze,
Na wyłamanych bramach i okopach,
I był, jak gdyby skamieniałym jękiem,
Jakby krwi plamą rzuconą w przestrzenie,
Która tron Boga plami w straszne cienie...
Morze, rozdarłszy pian swych szatę białą,
Jak niewolnica, tuż przy jego stopach,
Niepocieszone w żalu swoim, łkało,
Wzniesioną piersią tłukąc się o brzegi.
Komu ty, nocy przerażeń i klęski,
Tulisz dziś oczy w sen cichy, w sen błogi?...
Zwyciężonemu u bezsennych powiek
Migają widma rozpaczy i trwogi;
A tam, gdzie orzeł ulata zwycięski,
Nad rzymskich legij błyszczące szeregi,
Gwar pieśni, śmiechów, okrzyków wybucha,
Jak oddalona burza jakaś głucha...
Tak idzie, walcząc, przez życie swe człowiek:
Tryumf i rozpacz, szczęście i tęsknota
Jednakim wichrem duszą jego miota.
W rozkwicie złudzeń, w nadziei pogrzebie,
Nigdy nie zdoła posiadać sam siebie.
I chyba wtedy ukoi się w duchu,
Gdy cichy spocznie bez głosu, bez ruchu,
Jako szermierze, co szańców tych strzegą
Śmiertelną strażą aż do dnia sądnego.
W białym namiocie, co skrzydła swe dumne
Rozwinął zdala od gwaru i szumu,
Patrząc na zgliszczów dymiącą kolumnę,
Stał Scypion, wzniosły samotnik wśród tłumu.
Blaski tryumfu na czole mu gasną,
W źrenicy iskry ostatnie się palą,
Krew w pulsach bije chłodniejszą już falą,
Pierś uciszona spoczynku pożąda,
Głębszem, pełniejszem unosząc się tchnieniem...
Wódz młody czuwa i orlem spojrzeniem
W noc tę, od ogniów, jak dzień krwawy jasną,
Z szlachetnym smutkiem zwyciężcy pogląda.
On stoczył dzisiaj dwie walki zacięte:
Jednę z tym ludem, zrozpaczonym klęską,
Którego łuki zdały się napięte
Wściekłością piersi, broniącej swobody, —
Którego strzały, parte przez cięciwę,
Od bicia serca łuczników drgającą,
W legiony Romy leciały jak żywe,
A każda była żmiją kąsającą,
Przekleństwem, pomstą, rozpaczą, zwątpieniem,
I strącającem w noc wieczną ramieniem...
A drugą walkę bohater ten młody
Stoczył sam z sobą, z własną piersią męską,
Walkę okropną, straszną, choć milczącą.
Afrykańskiego słońca płowe żary,
Co leją złoto roztopione w żyły
I w mózgu dziwne wywołują mary,
I w piersiach budzą żądzy głuche siły, —
Żary te straszne, namiętne, złowieszcze,
Co, odrzuciwszy obłoków zasłonę,
Drżą na lazurach nagie i spłonione,
Ssąc oddech ziemi i wilgoć jej łona,
W dziewiczej piersi młodego Scypiona
Zbudziły dziwne płomienie i dreszcze.
Jakaś potęga zawładła nim nowa,
Istotę jego łamiąca we dwoje...
Jakiś bóg, dotąd nieczczony, nieznany,
Rył mu na sercu nagiem prawo swoje
I objawiał się w oddalonym gromie,
I niósł ze sobą wichrów niepokoje.
A tak potężną była jego mowa,
Że Scypion, w ciszę nocy zasłuchany,
Przestawał myśleć o wojnie, o Romie,
O Kartagenie, co jak męczennica,
Na wielkim stosie dziejów się paliła,
I drżał, i szeptał przerywane słowa,
I tak się płonił, jak młoda dziewica,
Co po raz pierwszy: „kocham” wymówiła.
V.
Czy znasz tę chwilę srebrzystą, różową,
Gdy wschód unosi zasłonę nad głową
Śpiącej jutrzenki i zwolna odchyla
Obłoczki lekkie, jak skrzydła motyla?
Gdy ranek, w białe zasłony spowity,
Dyadem rosy kładzie w ptasząt gwarze?
Gdy ziemia ze snu ockniona, marząca,
Tęskne ramiona wyciąga w błękity,
Z mgły wznosząc srebrne, dymiące ołtarze,
Na cześć wielkiego bóstwa życia, — słońca?...
I czy znasz chwilę, gdy dziwna tęsknica,
Której nikt nazwać, ni ująć nie zdoła,
Łunami świtu wybija na lica
I upojeniem opromienia czoła?...
Czy znasz ty chwilę tę, przed burzą samą,
Gdy wicher gońcem widnokrąg oblata,
A słońce z twarzą bladą i zagasłą,
Zda się upiorem zjawionym z za świata?
Gdy grom daleki potężnych salw hasło
Przesyła drżącej w wnętrznościach swych ziemi?
Gdy cień zapada płachtami grubemi,
A pierwsze krople dżdżu perłową gamą
Rozsypują się krągłe, ociężałe
I od błyskawic łuny złote całe?
I czy znasz chwilę ucisku i trwogi,
Oczekiwania na zgrozę nieznaną,
Gdy duszę, wężem płomiennym smaganą.
Obłęd porywa w wir ciemny, złowrogi?
Taki świat cichy marzeń i tęsknoty
I taka burza w zawiązku swym wrząca,
Jako dwie czary, z których jedna mieści
Napój słodyczy i upojeń złoty,
A druga, pianą rubinów kipiąca,
Pełna rozkoszy szałów i boleści,
W noc tę zmieszane, jak dwie wrogie siły,
Usta Scypiona żarzewiem paliły.
Dumał, i dziwne bezsenne marzenia
Przykuwały go do namiotu wnętrza...
A noc ta klęski, łun pełna, bez cienia,
Wydała mu się od ognia gorętsza,
Od lwa potężniej za piersi szarpiąca,
I taka tęskna, i taka bez końca,
Że padł na łoże zmęczony, omdlały
I czuł, jak w mroku oczy mu pałały.
Wtem gwar się rozległ u wnijścia, i nagle
Purpurowego namiotu zasłona
Wzdęła się, niby wichrem parte żagle...
A legionisty żelazne ramiona
Wepchnęły w ogniach schwyconą Kartagi
Brankę, co jako srebrna nocy strzała,
Którą z błękitów księżyc ciska ziemi,
Błysnęła w cieniach, rąbkami białemi
Kryjąc panieńskie wdzięki swego ciała,
Tak, jak się w listki kryje pączek nagi.
— „Boski Scypionie” — rzekł pretor — „w zdobyczy
Nie wziąłeś części ni w srebrze ni w złocie;
Niechże ten kwiatek ponętny, dziewiczy,
Rozpędza nudy w samotnym namiocie...
Piękna! patrz tylko...” — i dziki atleta
Z ramion jej szatę pochwycił przemocą...
— Scypion, jak gdyby w tem białem zjawieniu
Poznał niejasnych marzeń swych osnowę
I mógł je wreszcie nazwać po imieniu,
Rzekł głosem cichym, zdumionym: „kobieta!”
I jakby wstydząc się przed ciemną nocą
Wzruszenia swego, spłonął... i w milczeniu
Skłonił swą dumną, bohaterską głowę,
Hołdem zeznając przed sobą i światem,
Że piękność także bywa majestatem.
Pretor znikł w zmierzchu, który jak wąż czarny
Opasał namiot mrocznemi kręgami,
Błyskając ognisk złocistą źrenicą,
A gwar obozu burzliwy, niekarny,
Był tłem jaskrawem dla ciszy, co blada
Z palcem na ustach milczących zapada
Ponad namiotu drgające szkarłaty,
Gdzie wódz młodzieńczy z porwaną dziewicą,
W tej nocy zgrozy zostali się sami.
— Siła i piękność: dwa berła, dwa światy.
Scypion głębokiem, gorącem spojrzeniem
Objął tę białą, co nagle spłoniona
Młodej krwi swojej królewską purpurą.
Na piersi nagiej złożyła ramiona
I osłoniła się wstydem, niby chmurą,
Walcząc z tajemnem, nieznanem wzruszeniem.
Scypion drgnął lekko; zgryzł wargi młodzieńcze,
Wyciągnął dłonie przed siebie, jak we śnie
Wzrok mu zasnuły dyamentowe tęcze
I nagle w milion iskier się rozprysły...
I poczuł dziwne w żyłach swoich szumy
I świat lecący przez otchłań błękitną
I zaostrzone, jako strzały, zmysły...
Nieznane wonie, mar dziwacznych tłumy,
Kwiaty ogniste, co nigdy nie kwitną,
I upajał się z wrzącego kielicha,
Którego nigdy nie dotknął ustami...
Było mu czegoś błogo i boleśnie.
I stał tak niemy, chwiejący się, blady,
A noc, zgasiwszy gwiazd swoich miriady,
Tuliła zdradnie czarnemi skrzydłami
Dwa te walczące duchy, szepcąc z cicha:
...„Jesteście sami!... wy jesteście sami!...”
I w tym samotnym dotychczas namiocie
Stanął duch straszny, w płomieni koronie;
I podniósł czoło pałające żarem,
Cały w błyskawic i piorunów złocie
I rozprzestrzenił ponad ziemią dłonie,
A ziemia znikła jak bańka zdmuchnięta.
I w niebo wionął skrzydeł swych sztandarem,
A niebo znikło jak karta zwinięta.
I dźwignął swoje ciało gorejące
Stłumionym ogniem, jak zgaszone słońce,
I zapełnił niem czas i przestrzeń całą,
I nic prócz niego nie było na świecie,
A w tej nicości ich dwoje zostało...
I zasłonił im mdlejące źrenice,
Cały się w nagłe mieniąc błyskawice
W serca drżącego przyśpieszone tętno,
W jakąś pieszczotę niepomną, namiętną,
W woń konającą na zdeptanym kwiecie...
Ach! czemu w piersi, co ma być świątynią,
Żądze budują sobie tron ponury
I zasiadają go burzliwą zgrają?...
Czemu krwi fale, które wzruszać mają
Najczystszych uczuć struny kryształowe,
Wznosząc w niej dzikie i namiętne chóry,
Wyziewem burzy oczadzają głowę
I z wolnych duchów jeńców swoich czynią?
Czemu pragnienia powstają z przemocą
Nieubłaganą, tyrańską, straszliwą?
Czemu się serca rwą w piersiach, trzepocą
I chcąc ulecieć w błękity, spadają,
Jak ptak zraniony z skrzydły złamanemi?
Jaki duch ciemny z tych zdrojów wyschniętych,
Z gwiazd spadłych, z pąków stoczonych w rozkwicie,
Z mętnych porywów, z nędz jaskrawych ziemi,
Z chwil upojenia rozkosznych, przeklętych,
Z płomieni, które wypalają życie,
Zbiera w wieczności gorejące żniwo?...
Nagle w namiocie zjawił się duch drugi,
A z nim ocknęły się poranne świty,
I zaszumiały pieśnią srebrne strugi,
I z cieniów blade wyjrzały błękity;
Senne marzenia powiały nad głową
Ziemi swą szatą mglistą i tęczową;
Ognie przygasły, zastygły wulkany,
Z cichym szelestem opadało morze,
Jeleń u źródeł gasił swe pragnienie;
Dziecię gdzieś przez sen wyszeptało: „Boże!”
Ptaszki zbudziły drzewa swym szczebiotem;
Od chłodu rosy drżała róża polna;
Przejrzysta zorza purpurą i złotem
Wschód malowała na przybycie słońca...
I ucisk serca długo wstrzymywany,
W ciche, ożywcze uleciał westchnienie...
Ocknął się Scypjon; wyciągnął ramiona
Do pięknej branki co stała, milcząca,
Jutrzennym świtem cała zróżowiona,
I blednąc, szepnął zcicha: „jesteś wolna!” —
A wziąwszy tarczę bohaterską swoją,
Osłonił ciało spłonionej dziewicy,
Jakby czci własnej dyamentową zbroją,
I rzekł: „w pokoju idź do swego grodu
I powiedz mężom swojego narodu,
Że Scypion uczcił wolność w niewolnicy”.
Wyszła w milczeniu. Straże obozowe,
Widząc ją wodza okrytą puklerzem,
Zdumione, nisko pochylały głowę.
Tak szła, chłód nocy pijąc tchnieniem świeżem,
Aż tam, gdzie napół przepalona brama,
Przed jej stopami rozpadła się sama,
I gdzie wśród dymów, co mgłami sinemi
Ostatnie ognia przygaszały słupy,
Z wschodzącem słońcem wzeszła ponad trupy,
Jak poseł ciszy i pokoju biały.
Ojciec jej, stary Celtiber zsiwiały,
Widząc ją w całej dziewiczej ozdobie
Wolną i czystą wróconą znów sobie,
Kazał płatnerzom kuć ciężkiemi młoty
Srebrzystą bryłę, aż z białego łona
Wyszła przedziwnej siły i roboty
Tarcza, jak pełnia jasnego księżyca;
A na niej, wpośród godeł tajemniczych,
Kwietnych opasek i ozdób złotniczych,
Rozkazał wyryć to słowo: „dziewica”.
I tarczę owę słał w obóz Scypiona.
VI.
Gdy orły rzymskie, latając po świecie
Gubiły pióra z swych skrzydeł potężnych,
A modry Rodan unosił na grzbiecie
Tysiące statków i mężów orężnych;
W nagłej przeprawie przez drogę tę szklaną,
Spojrzeniem wodza, jak burzą, smaganą,
Tam, kędy fale, jak dzikie brytany,
W srebrnych obrożach uwięzione, warczą,
W śmiertelny uścisk przepaści schwytany
Statek zatonął z promienną tą tarczą.
I odkąd chłodne błękitne otchłanie
Zwarły się nad nią, jak gwiazda strącona,
Spała snem cichym w szumiącym Rodanie.
A nad nią burze ogniste latały,
Maczając końce czarnych skrzydeł w wodzie
I wyciągając błyskawic ramiona;
A srebrne piany korowód swój biały
Wiodły, jak sylfy, w noc letnią tańczące,
Kołysząc lekkim ruchem senne łodzie,
Zanim poranne rozbudzi je słońce.
I długi szereg burzliwych stuleci
Przemknął, jak fala, co u brzegu kona,
I tak leżała tarcza ta Scypiona,
Aż ją rybacze wyciągnęły sieci.
Dziś do wielkiego przeniesiona grodu,
W świetnem muzeum, jak klejnot, złożona,
Zda się być strofą starego rapsodu,
Albo wyrwaną z starej księgi kartą,
Której świat nowy nie rozumie prawie,
Tak w treści swojej jest dla nas zatartą...
A którą pra-prawnucze pokolenie
Mierzy i waży i bada uczenie,
Ukrytej myśli, co śpi tam zamglona,
Przez chłodne szkiełka szukając ciekawie.
Lecz w wieku, w którym płomienne pochodnie
Żądz przepalają wskroś piersi ludzkości,
I w swym ognistym, niszczącym pochodzie,
Krwawym pożarem podsycają zbrodnie;
Gdy, jak dymiąca żagiew, przyłożona
Do podstaw gmachu, nurtują w narodzie,
Łamiąc energią szermierzy przyszłości,
Milionem żądeł wypuszczonych skrycie
Obezwładniając myśli wzniosłe ruchy;
Kiedy użyciem jest tylko to życie:
Czyż chociaż pieśnią przypomnieć nie warto,
Jak mąż zwycięża i jak walczą duchy?