Dymy pachnące jak kolumny nieba
nad drzew siwieniem wysoko, Wysoko,
i w niewidzialnym odbicie potoku.
Czyśmy tak tylko zamyśleni w Bogu,
czy nas już nie ma?
To wszystko jesień. Wszystko znów ominie.
Ciało i popiół, i smutek ten sam,
i cisza wielka stoi na głębinie,
nienasycony, ciemny dzban.
Wiem: to te same kołowroty sklepień
huczą u świateł wysoko, wysoko,
kule ogniste i znaki na niebie,
te same idą posągi obłoków.
A ja tam w dole jestem człowiek jeno,
ja nie poznaję jesieni i rzek,
spięty krokami z bolesną ziemią,
ledwie przeczuwam daleki brzeg.
A ja tam w dole łaknę i konam,
śmierć na mnie ciężka. Burza schylona,
mknie po mnie górą. Leżę bez dna.
A ja tam w dole łaknę, i oczy
tylko mi ciążą, grozą spełnione,
i tyle serc się przeze mnie toczy,
wszystkie spalone.
Są tylko te skinienia, które czas przemilczą,
skrzydeł trzepot czy rąk, czy gwiazd?
Widzę we mgłach na nowo wędrujący las
i noc tajemną, wilczą.
Staję u okna. Okno - zwierciadło,
ziemię odbije wysoko, wysoko,
i to, co w ciemność kamieniem spadlo,
spojrzy mi w pamięć jak światła oko.
Drzewa otworzą się - bramy śpiewne.
Natchnie mnie liści gorzki zapach.
Przyjdą zwierzęta - mruczące cieplo -
na cichych łapach.
Knieje odwiną po liściu z purpury,
aż do jeziora mrocznego dna,
nad jeziorami postawią góry
te dłonie czyste jak ze szkła.
Będę rozmawiał z niedżwiedziem złotym
pod śliw ciężarem, pod jabłoniami
i tak się wolno zamkną gałęzie
i świat za nami.
I tak zostanę liści pełny
pośród kaskady lasów i zwierząt,
płynący rzeką ze złotej wełny.
Wtedy jest cisza. Nim czas nie uderzy,
nim nie przewali się burza ślepa
i ciemny łoskot, i chrzęst żelaza,
a zapomnianym daleko od nieba
czarny włos śmierci porośnie na twarzach.
18 październik 1942 r