Nam już wszystko za blisko, ptakom nieodlotnym.
Twarze są za dalekie o odległość ziemi.
Tak, to jest wieczny postój, który brzmi jak odjazd,
dzień znużony po brzegi wyszeptanym: przemień.
Gesty więdną od świtu w przepełnione życie,
list do Boga, w gołębie zmieniony - odleciał
w codzienne szklane niebo, stwardniałe jak granit.
Wieczorem: słychać odlot za szybkich stuleci.
Korowodami chodzą przeszeptane jaźnie
przed zwierciadła stłuczone w obcość cudzych odbić.
Przez okna można wyjrzeć w noc płynących ulic
i zobaczyć niezmienność odchodzącą w zbrodni.
Przez szorstki oset pola daleko na przełaj
wraca się znów w znużenie i wyblakłość luster,
po omacku napotkać wynędzniałą ziemię
i tylko niebo, Boże, nieskończenie puste.
Nigdzie nie jedzie pociąg śniegiem zgasły - żalem.
Na brygantynach domów zamarłych posłuchać:
jak dźwięczy miasto mniejsze o skrzypienie śniegu,
golgoty gwiazd-objawień i ziemia jest głucha.
Kochanej matce-Krzyś